Tytułowe hasło od blisko dziesięciu lat wyznaczało politykę prowadzoną wobec Białorusi — i przez Polskę, i przez całą Unię Europejską. Słyszałem je wielokrotnie — na przykład podczas corocznego Forum Ekonomicznego w Krynicy Zdroju albo podczas szczytów prezydentów Europy Środkowej i Wschodniej, na które Aleksander Łukaszenko nie ma wstępu.
Zwłaszcza reprezentanci białoruskiego biznesu — oczywiście tego drobnego, bo inny praktycznie nie ma tam szans na rozwój — odliczali, ile jeszcze „mu” zostało. Ostatnio jednak Białorusini coraz częściej spuszczali głowy — wyraźnie to było widać we wrześniu w Krynicy — i otwarcie mówili, że „on” na pewno wytnie jakiś numer. No i wyciął! Dramatem niedzielnego referendum nie są nawet jego wyniki, lecz sama okoliczność, iż w XXI-wiecznej Europie dyrektor sowchozu może bezkarnie przedłużać w nieskończoność swoje autorytarne rządy. Notabene — Władimir Putin na razie od takiego posunięcia się oficjalnie odżegnuje, ale nie postawimy złamanego eurocenta, iż pod koniec drugiej kadencji „nie ugnie się przed wolą narodu”.
I co dalej? Nic, po prostu Białorusi, Polsce, Unii Europejskiej i całemu światu przyjdzie czekać. Prezydenci naprawdę przemijają, chociaż niektórzy z nich nie mogą w to uwierzyć...