Kamil Maćkowiak ukończył gdańską Szkołę Baletową w 1998 r., a w 2003 r. został absolwentem Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi. Na 10 lat związał się z tamtejszym Teatrem im. St. Jaracza. Stworzył tam swoją najgłośniejszą, wielokrotnie nagradzaną rolę w monodramie „Niżyński”, wyreżyserowanym przez Waldemara Zawodzińskiego. Przygotował do tego spektaklu choreografię, był współautorem scenariusza. Zbudował zapadającą w pamięć, karkołomną kreację pokazującą artystę w stanie obłędu, tancerza, który już nigdy nie zatańczy i żyje przeszłością. Połączył w niej umiejętności tancerza i aktora dramatycznego. W 2010 r., jeszcze grając w teatrze, założył Fundację Kamila Maćkowiaka. Inspiracją była dla niego Fundacja Krystyny Jandy na rzecz Kultury.
Janda, Niżyński i Tina
— Dojrzewałem do próby samodzielnego działania, ale nie wiedziałem, jak to ruszyć od strony organizacyjno-prawnej. Krystyna Janda jest moim autorytetem od 16. roku życia — nawet pisałem o niej maturę — i jednym z powodów, dla których zostałem aktorem, zacząłem tworzyć monodramy i odważyłem się na własną inicjatywę. Miałem okazję grać w „Lekcji stepowania” w reżyserii Krystyny Jandy i dzięki tej współpracy podejrzałem pewne działania organizacyjne, ale nie łudźmy się — w tej branży trzeba zebrać razy na własnym grzbiecie. Poza tym Łódź jest innym rynkiem niż Warszawa, w której z sukcesem działają teatry Kamienica Emiliana Kamińskiego czy 6. Piętro Michała Żebrowskiego. W Łodzi podobnych inicjatyw jest mniej, mniej też jest rozpoznawalnych nazwisk, które ciągną takie pomysły jak lokomotywy — uważa Kamil Maćkowiak. Działalność fundacji się rozkręciła, gdy aktor podjął decyzję o rozstaniu z Teatrem Jaracza, od którego odkupił prawa do „Niżyńskiego”. Przygotowana przez fundację w listopadzie 2013 r. premiera monodramu „Diva show” została bardzo dobrze przyjęta. Kamil Maćkowiak zajął się reżyserią, scenariuszem i opracowaniem choreografii. Spektakl, utrzymany w konwencji stand-upu, czyli komediowego monologu przed publicznością, to historia zafascynowanego Tiną Turner mężczyzny z osobowością borderline (rodzaj zaburzenia osobowości, osobowość chwiejna emocjonalnie).
— „Diva” miała mnie oderwać od „Niżyńskiego”, z którym długo byłem identyfikowany. Okazało się jednak, że przez swoją formułę, połączenie improwizacji, stand-upu, wykorzystanie filmów z mojego dzieciństwa, stała się dla widzów spektaklem o mnie, moich przeżyciach i emocjach. Zdarzają się przedstawienia, które przerywam, mówiąc: „Proszę państwa, ja tylko gram! To nie dzieje się naprawdę!”. A widzowie piszą e-maile: „Panie Kamilu, panu potrzebna jest terapia, pomoc!” — opowiada aktor.
Jego trzeci monodram to „Amok”, na podstawie powieści Jamesa Freya „Milion małych kawałków”— premiera odbyła się w 2014 r. Akcja rozgrywa się na oddziale odwykowym, gdzie bohater walczy z nałogiem, ale przede wszystkim z samym sobą. W tym samym roku powstała „Ławeczka na Piotrkowskiej”, pierwszy dwuosobowy spektakl fundacji.
Kalkulacje
Fundacja pozyskała siedzibę w miejskim programie „Lokal dla kreatywnych” (ludzie z pomysłem na ciekawy biznes mogli wynająć lokale na preferencyjnych warunkach). Zatrudnia jedną osobę na umowę o pracę, pozostałych siedem współpracuje na umowach cywilnoprawnych. Przy spektaklach współpracują również wolontariusze. Od początku przez fundację przewinęło się około 30 osób.
— Ponieważ nie mamy własnej sceny, na spektakle wynajmujemy ją od teatru lub ośrodka kultury, w co włączona jest również praca akustyka i oświetleniowca. Pozostała infrastruktura jest po naszej stronie — bileterzy, szatnia, kierownik produkcji, sprzedaż biletów, kolportaż — wylicza Kamil Maćkowiak. Na produkcję spektakli fundacja szuka pieniędzy u sponsorów, udało się też dostać finansowanie od miasta.
— Produkcja „Divy” kosztowała 90 tys. zł, dwie trzecie dostaliśmy od miasta. „Amok” kosztował 50 tys., miasto wsparło nas 40 tys. zł. Pomogło również przy „Cudownej terapii”, dając 50 tys., a spektakl kosztował około 90 tys. — podaje Kamil Maćkowiak. Co się składa na koszty spektaklu?
— W przeciwieństwie do teatru stacjonarnego nie mamy pracowni krawieckich, modelatorskich, wszystkie prace zlecamy firmom zewnętrznym. Do wydatków trzeba doliczyć honorarium reżysera. Jeżeli robię autorski spektakl, którego jestem scenarzystą i reżyserem, pracuję pro bono — otrzymuję honorarium wyłącznie za zagranie roli. Sam reżyserowałem „Ławeczkę na Piotrkowskiej” — zrobiliśmy ją za 15 tys. zł. „Wywiad” też zrobiliśmy własnym sumptem. Ale doliczmy honorarium scenografa, wynajem sceny i sali na próby, honoraria aktorów, prawa autorskie do tekstu, produkcję scenografii, kostiumów, przechowywanie ich w magazynie, przygotowanie trailerów, muzykę, projekcje multimedialne, no i promocję — musimy być widoczni. Mamy już swoje dwa słupy ogłoszeniowe, inwestujemy w billboardy, reklamę na tramwajach i autobusach. To tysiące kosztów, których w spektaklu nie widać, a które są niezbędne do jego powstania i, jak kropla do kropli, zbierają się w rzekę — opowiada założyciel i prezes fundacji. Dodatkowej pracy wymaga organizacja pracy i koordynacja terminów.
— Brak własnej sceny i magazynów oznacza, że wszystko — kostiumy, dekoracje — musimy wozić, pakować. Skoordynowanie w „Cudownej terapii” terminów aktorki z Teatru Narodowego z Warszawy, aktora z łódzkiego Teatru Jaracza, moich i wynajmu sceny w ośrodku bywa karkołomne. Dlatego uważam, że poprzednie lata udowodniły naszą wiarygodność, a teraz priorytetem jest stworzenie swojego miejsca z kameralną sceną, gdzie będziemy tworzyli nowy teatr, spektakle w obsadach, w których nie będę brał udziału. Jeśli przez kolejne dwa lata nie uda się nam znaleźć miejsca, to w tej formule nie będziemy mogli się rozwijać. To będzie stanie w miejscu, czyli cofanie się. Nie powołałem fundacji, by lansować siebie, tylko budować markę — twierdzi Kamil Maćkowiak.
Aktor kontra menedżer
Fundacja utrzymuje się głównie z biletów, co Kamil Maćkowiak uważa za niezaprzeczalny sukces, bo były czasy, gdy nie zarabiał w niej ani grosza. Przygotowuje również spektakle zamknięte dla firm i wyjazdowe, szkolenia dotyczące prezentacji organizacji w mediach i pozyskiwania pieniędzy na działalność, prowadzi działania impresaryjne.
— Jeszcze dwa lata temu chciałem być człowiekiem od koncepcji, spraw artystycznych i wizerunkowych, chciałem, żeby stroną biznesową zajmował się ktoś inny. Stopniowo jednak stawałem się rzeczywistym liderem grupy, zmieniał się skład współpracowników. Za drugi sukces uważam to, że są przy mnie ludzie, z którymi współpraca opiera się na lojalności i zaufaniu, działający nie dla profitów, ale z miłości do teatru — twierdzi Kamil Maćkowiak.
Odpowiedzialność za fundację spowodowała, że gdy Maćkowiak aktor myślał o wyjeździe do Warszawy, poskromił go Maćkowiak menedżer, mówiąc: „Tu masz swoich ludzi, swoją widownię, na którą pracowałeś tyle lat — zostajesz!”.
— To, że jestem bardziej pokornym aktorem, wynegocjował we mnie producent. Przykład: „Niżyński” kosztował mnie zawsze bardzo dużo. Zdarzało mi się odwołać spektakl, bo przerósł mnie lęk, byłem sparaliżowany tremą. Menedżer włączył we mnie taką odpowiedzialność, że zagrałem kilka godzin po informacji o śmierci mamy... Przestałem się ze sobą pieścić. Mam za dużo do stracenia. Nie mogę zawieść widowni, ludzi, którzy dla mnie pracują. Szkoda, że w szkołach artystycznych nie ma, przy pracy na najgłębszych emocjach, zajęć z psychologiem. Al e nie ma też zajęć z prowadzenia biznesu... — ubolewa Kamil Maćkowiak.
Fundacja spowodowała, że myśli dwutorowo: jak zrobić spektakl niebłahy, ale w przystępnej dla widza formie. Nie lubi teatru przeintelektualizowanego ani zbyt formalnego.
— To nie tak, że widz mi dyktuje, co chce zobaczyć, ale nie zrobię spektaklu, na który nikt nie przyjdzie. Myślę, że robię teatr o ludziach — jak banalnie by to zabrzmiało. Najważniejsze, by widza dotknąć, wzruszyć, nawet przerazić. Widz identyfikuje mnie z teatrem, który go obchodzi, a nie z teatrem nudnym, niezrozumiałym. Jestem aktorem, który niezależnie od swojego ego — czy może przez nie — nie potrafi sobie odpuścić, za każdym razem chce być najlepszy. Wiem, że będąc na scenie, bezpośrednio dbam o jakość spektaklu. Muszę zawsze osiągnąć efekt, który sobie założyłem, bo jeśli nie, staję się sfrustrowany. To jak prowadzenie sklepu z pierogami — nie mogę założyć, że dziś zrobię gorszy farsz z tańszego mięsa i sprzedam, najwyżej parę osób się skrzywi przy obiedzie. Nie, bo niezadowoleni wyrobią sobie złą opinię o mnie. Dopóki jestem świadomie sprzedawanym produktem fundacji, muszę dbać, by ten produkt dawał z siebie wszystko, i mam obowiązek tego od siebie wymagać. Sprzedajemy moją twarz, wrażliwość, pomysły, ale nie mam aspiracji bycia celebrytą i sprzedawania swojej prywatności — twierdzi Kamil Maćkowiak.
Poza pracą w fundacji gra w dwóch serialach: w „Przyjaciółkach” i w „Na Wspólnej”. To również uważa za etap biznesowego dojrzewania.
— Kiedyś seriale były poniżej aspiracji. Teraz uważam, że jeśli przyjąłem propozycję, to mam spełnić wymagania tego gatunku, a nie histeryzować, że nie gram tam Hamleta. Profity z seriali są dla mnie wartością — może dzięki telewizyjnej rozpoznawalności kolejny widz przyjdzie na spektakl? Natomiast popularność w Łodzi zbudowałem przez teatr. I to jest mój największy sukces aktorski — twierdzi artysta.
Pożegnanie Niżyńskiego
Z „Niżyńskim”, eksploatującym psychicznie i fizycznie, aktor próbował się wielokrotnie pożegnać — publiczność chciała jednak kolejnych spektakli, więc z kilku pożegnalnych przedstawień zrobiło się dwadzieścia. Aktor zarzeka się, że w lutym 2018 r. był ostatni.
— Postanowiłem zejść ze sceny, gdy spektakl jest w dobrej formie. Trwał we mnie ciągły konflikt między producentem a aktorem. Tym razem wygrał aktor, bo jako artysta nie chciałem grać na poziomie, który uznałem już za zbyt niski, choć menedżer we mnie usiłował przekonać, że przecież wciąż są klienci na produkt... Podjąłem decyzję o końcu, choć to bardzo ważny dla mnie spektakl, uważam, że lepszy dziś niż w trakcie premiery — przekonuje.
Ostatnie przedstawienie stało się zarazem premierą płyty DVD z zapisem spektaklu i osiemdziesięciostronicowego albumu podsumowującego „Niżyńskiego”.
— To ewenement w skali Polski. I kolejny pomysł, na którym mi zależy — digitalizacja teatru. Aby wartościowe spektakle nie umykały, nie zostawały tylko w sferze wspomnień. To jest inna forma teatru telewizji, który kiedyś był naszą dumą. Jest moim marzeniem, żeby fundacja tak się rozwinęła, abyśmy byli w stanie produkować taki teatr — sumuje Kamil Maćkowiak. &