Prohibicja podwyższa loty
Po dwóch miesiącach od obfitującego w niedociągnięcia startu, warszawska Prohibicja wyraźnie podniosła poziom. Utrzymany w klimacie nielegalnych, amerykańskich barów z lat 20. lokal przekształcił się w tym czasie z przybytku aż zanadto przypominającego gangsterską spelunkę w całkiem sympatyczną knajpkę.
Co prawda menu nadal nie rzuca na kolana obfitością ani oryginalnością oferowanych potraw, ale trzeba przyznać, że jakość tego, co już się w karcie znalazło, jest całkiem przyzwoita.
Na początek warto spróbować carpaccio z cielęciny lub łososia w sosie chrzanowym. Ponieważ do Prohibicji przychodzi się głównie po to, by skosztować trunków (ich lista jest trzykrotnie dłuższa od karty dań), warto wcześniej zjeść coś konkretnego. Na uwagę zasługują karkówka wieprzowa w sosie musztardowym, pierś kurczaka z sosem grzybowym i żeberka z chrzanowym. Gorzej z deserami — tylko cztery pozycje, a wśród nich nic wartego polecenia.
Mile zaskakuje natomiast zmiana jakości obsługi. Kelnerzy, choć ci sami, zdecydowanie bardziej kompetentni i sprawni.
Z podestu, na którym dwa miesiące temu stało smętnie samotne pianino, płynie teraz muzyka utrzymana w klimacie lat 20. i 30.
Nawet z wentylacją jakby trochę lepiej. Ubranie nie przesiąka już zapachem przypalonego oleju. Gdybyż jeszcze różnica temperatury za oknem i we wnętrzu była nieco większa.
Prohibicja nadal nie jest lokalem, do którego warto by zaprosić np. przedstawicieli firmy, z którą zamierza się nawiązać współpracę. Jednakże doskonale nadaje się ona np. na spotkania w gronie kolegów z pracy.
Julia Kafka
fot. ARC