Marco Rubio i Siergiej Ławrow, czyli ministrowie spraw zagranicznych, rzecz jasna wykonywali dyspozycje szefów, Donalda Trumpa i Władimira Putina, ale umocowani są we władzach ich państw tak wysoko, że podejmują również zobowiązania twardo obie strony wiążące. Zgodnie z obawami szeroko rozumianej Europy, w sektorze polityczno-dyplomatycznym Rosja już odniosła w Rijadzie pierwsze sukcesy, zaś USA wystawiły do wiatru nie tylko cały sojuszniczy Zachód, lecz nawet… swoje obiektywne interesy. Głównym celem Władimira Putina, realizowanym z wykorzystaniem narcyzmu Donalda Trumpa, jest przecież pozbycie się przez cara Kremla piętna zbrodniarza wojennego oraz przywrócenie Rosji statusu normalnego podmiotu prawa międzynarodowego. Obaj ministrowie uzgodnili kilka konkretów: ustalenie mechanizmu dwustronnych konsultacji dla zajmowania się kwestiami spornymi; wzajemne przywrócenie kadrowej obsady ambasad w Moskwie i Waszyngtonie w rozmiarach sprzed pełnoskalowej wojny; powołanie zespołów negocjatorów do rozmów na temat zakończenia wojny w Ukrainie; zbadanie możliwości współpracy geopolitycznej i gospodarczej w związku z zakończeniem tej wojny – czyli po prostu anulowanie sankcji Zachodu nałożonych na Rosję. Znając niekwestionowaną fachowość i wytrwałość dyplomacji rosyjskiej – to początek realizacji znanego przysłowia, zapisanego w nieco przetworzonej wersji w tytule.
Marco Rubio upowszechnia uspokajającą wersję, że celem USA jest trwały pokój i że UE również będzie przy stole. Na razie chowa jednak pod dywan znacznie ważniejszy, wręcz fundamentalny temat całkowitego pominięcia napadniętej Ukrainy. Donald Trump postanowił przywrócić epokę rządzenia światem przez imperia, których ustalenia maluczcy mają po prostu przyjmować do wiadomości i wykonywać. Świat pamięta to np. z okresu drugiej wojny, gdy na konferencjach w Teheranie i Jałcie – trzeci chronologicznie Poczdam był już tylko dostawieniem decyzyjnej kropki nad i – nowy porządek ustalały trzy państwa. Ogromna różnica między tamtymi szczytami a procesem zapoczątkowanym w Rijadzie polega na tym, że wtedy decyzje podejmowali trzej najważniejsi sojusznicy wspólnie walczący z hitlerowską III Rzeszą i militarystycznym cesarstwem Japonii, natomiast teraz sojusznik państwa napadniętego zaprosił do stołu agresora! Władimir Putin nadal bardzo zasadnie ma przecież status zbrodniarza wojennego, ściganego przez Międzynarodowy Trybunał Karny z Hagi. Donald Trump postanowił jednak – na wniosek premiera Benjamina Netanjahu – zdyskwalifikować ten organ utworzony przez ONZ i w związku z tym car Kremla bez problemu będzie mógł np. złożyć wizytę oficjalną w USA.
Prezydent Wołodymyr Zełenski zadeklarował nieuznawanie jakichkolwiek ustaleń podejmowanych przez dwa imperia bez udziału Ukrainy. Ma oczywiście stuprocentową rację, ale w praktyce okazuje się bezsilny. Fundamentem uzgodnionych przez prezydentów USA i Rosji warunków przynajmniej rozejmu – bo nie trwałego pokoju – będzie przecież potwierdzenie terytorialnych zdobyczy Rosji. Zajęty przez armię rosyjską w całości obwód ługański oraz zajęte nie w pełni obwody doniecki, zaporoski i chersoński w następstwie pseudoreferendów Federacja Rosyjska jednostronnie, ale skutecznie już trzy lata temu pochłonęła. Dla cara z Kremla temat zmian granicznych zatem w 2022 r. się zakończył, podobnie jak znacznie wcześniej, w 2014 r., przejęcie Krymu. Z wymienionych terytoriów Rosja nie wycofa się nigdy, tzn. dopóki tylko będzie istniała. Władimir Putin zamierza uzyskać na tak poprawionej mapie pieczęć Donalda Trumpa.