ROK 2000 PROMUJE INFORMATYKĘ

Markiewicz Tadeusz, Kowalczuk Wojciech
opublikowano: 1999-10-15 00:00

ROK 2000 PROMUJE INFORMATYKĘ

PRZYKŁAD ZZA OCEANU: Prezydent Bush, który notabene nie zna się na informatyce, postawił sobie komputer w Białym Domu. Był to wyraźny sygnał dla Amerykanów, bo jak głowa państwa ma komputer osobisty, to znaczy, iż jest on bardzo ważnym urządzeniem. W Polsce nikt nie promuje w ten sposób informatyki.

Wacław Iszkowski, prezes Polskiej Izby Informatyki i Telekomunikacji, twierdzi, że motorem rozwoju rynku informatycznego są zamówienia ze strony administracji. Jednak ich dotychczasowe realizacje nie przysparzają chwały ani dostawcom, ani odbiorcom. Dodaje, że — paradoksalnie — problem roku 2000 umocnił pozycję informatyków w firmach.

„Puls Biznesu”: Wartość polskiego rynku informatycznego to kwota 10 mld złotych. To niewiele więcej niż w Czechach. Dlaczego — Pana zdaniem — ten wynik jest tak kiepski?

Wacław Iszkowski: To rzeczywiście jest mała kwota. W jednym z amerykańskich opracowań, Polska w skali światowej — pod względem nakładów na informatykę — znalazła się na 40 miejscu. Faktem jest, że nakłady na informatykę, liczone na głowę mieszkańca naszego kraju, są dwukrotnie mniejsze od przeciętnej na świecie. Na pytanie, dlaczego tak się dzieje, próbowało odpowiedzieć wielu ludzi. Wszystko wskazywało na to, że powinniśmy znaleźć się na lepszej pozycji. Wśród krajów Europy Środkowej i Wschodniej, Polska najlepiej wystartowała. W latach 80. rynek pecetów — obok warzywnego — był jedynym normalnym rynkiem, na którym rządziły prawa podaży i popytu. U naszych sąsiadów z dawnego bloku wschodniego czegoś takiego nie było. Tymczasem teraz Czesi poszli dalej od nas.

— Dlaczego tak się stało?

— Można wskazać kilka przyczyn. Na początku lat 90. Czesi i Węgrzy mieli gospodarkę w lepszym stanie. Ale są też inne powody. Motorem rozwoju rynku informatycznego są zamówienia ze strony administracji. Tymczasem realizacja zamówień publicznych w tej materii pozostawia wiele do życzenia. Pamiętamy problemy z uruchamianiem Poltaxu, przeznaczonego dla Ministerstwa Finansów, przetarg na informatyzację Głównego Urzędu Ceł czy ostatnią historię z ZUS-em. Trzeba ponadto zauważyć, że nigdy nie było u nas — poza jednym — premiera, który byłby przekonany o znaczeniu informatyki.

— A czy na Zachodzie są takie osoby publiczne, które swoją postawą mogą dynamizować rynek informatyczny?

— Weźmy przykład zza oceanu. Prezydent Bush, który notabene nie zna się na informatyce, postawił sobie komputer w Białym Domu. Był to wyraźny sygnał dla Amerykanów, bo jak głowa państwa ma komputer osobisty, to znaczy, iż jest on bardzo ważnym urządzeniem. Teraz pałeczkę przejął wiceprezydent Gore, który nie opuszcza żadnego większego spotkania związanego z informatyką. Tak naprawdę to on jest głównym menedżerem ds. propagowania informatyki w Stanach Zjednoczonych. My w Polsce nie mamy takiej osoby.

— A może problem stosunkowo niewielkiej wartości rynku informatycznego tkwi w niskiej świadomości menedżerów polskich firm?

— Nazwałbym to problemem pokoleniowym. Świadomość informatyczna często zależy od wieku menedżera. Im ktoś jest starszy, tym trudniej mu zrozumieć nowoczesną technikę, chociaż nawet potrafi z niej korzystać. Zresztą starsi menedżerowie boją się, że z powodu innowacji informatycznych stracą posady i nie są to obawy bezpodstawne. To już widać na przykładzie dużych polskich koncernów. Tak na marginesie — taka sytuacja występuje również w innych krajach, nawet w USA. Paradoksalnie, problem roku 2000 (określany też mianem Y2K —przyp. red.) jest w pewnym sensie pozytywny. Wielu prezesów po raz pierwszy musiało wysłuchać swoich informatyków, by dowiedzieć się, co grozi kierowanym przez nich przedsiębiorstwom. Z drugiej strony, ostatnia historia z wdrożeniem systemu w ZUS-ie, zakończona zwolnieniem prezesa, może powstrzymywać decydentów firm przed informatyzacją przedsiębiorstw.

— Czasami można spotkać się z opinią, że wejście informatycznych firm zachodnich de facto nie zwiększyło inwestycji w tym segmencie gospodarki.

— Rzeczywiście, zachodnie firmy informatyczne nie inwestują w Polsce. Jedynymi wyjątkami są Motorola i ICL. Większość firm to po prostu przedstawicielstwa handlowe, zatrudniające średnio 200 osób. Równocześnie mamy kilka informatycznych spółek z warszawskiej giełdy, które dają pracę średnio 1000 osób. Odwrotnie jest w przypadku telekomunikacji. Dokonajmy małego porównania. Elektrim zbiera spółki i tworzy firmę Elektrim Telekomunikacja. W ciągu trzech miesięcy na te zakupy Barbara Lundberg — łącznie z przyrzeczeniem zagranicznych inwestycji — wydaje z grubsza biorąc 2 miliardy dolarów. To prawie tyle, ile wyniosła wartość rynku informatycznego w Polsce w 1998 roku. A przecież w branży telekomunikacyjnej działa jeszcze Telekomunikacja Polska czy Netia, które też sporo inwestują. W przypadku branży informatycznej pieniądze raczej wypływają do USA niż zostają w naszym kraju. Takie zjawisko występuje również w całej Unii Europejskiej, nawet przy wysokim poziomie inwestowania w przemysł informatyczny — jak na przykład w Irlandii. Na pocieszenie możemy stwierdzić, że inwestycje w telekomunikacji są w znaczącym stopniu również inwestycjami w rozwój usług informatycznych — internetowych i handlu elektronicznego.

— Czy to nie jest trochę tak, że mówiąc żartobliwie — uważają, że nie zeszliśmy jeszcze z drzewa i dlatego poważnie nie inwestują?

— To nie tak. Raczej patrzą na te kwestie z czysto finansowego punktu widzenia. Celem firm jest zwiększanie obrotów. Jeśli jakiś koncern zakłada, że globalnie powinny one wzrosnąć o trzy procent, to łatwiej będzie to zrealizować na dużych rynkach, takich jak np. angielski, niż na polskim, którego wartość to raptem 10 mld złotych. Poza tym — patrząc z najbardziej aktualnej perspektywy — globalne firmy informatyczne gromadzą siły i fundusze na naprawianie ewentualnych skutków problemu roku 2000.

— A jak będzie wyglądał w Polsce szeroko rozumiany rynek internetowy? Specjaliści twierdzą, że dla rozwoju e-commerce kluczową kwestią będzie uregulowanie statusu prawnego dokumentu i podpisu elektronicznego.

— Rozwój biznesu internetowego zależy od uregulowania kilku spraw. W listopadzie w Seattle na posiedzeniu WTO rozstrzygnięta zostanie kwestia ewentualnego ustalenia taryf bądź ich braku na przesyłanie danych internetowych. Jest to poważny problem dzielący USA i UE. Przedłużenie moratorium na kolejne dwa lata dalej będzie dynamizowało ten rynek. W Polsce kluczową sprawą jest rzeczywiście uregulowanie statusu dokumentu i podpisu elektronicznego. Szalenie istotna jest również kwestia bezpieczeństwa rozliczeń. Powinna powstać instytucja zaufania publicznego, która będzie czuwała nad dystrybucją kluczy szyfrujących. W tej roli mogłaby się na przykład sprawdzić Polska Wytwórnia Papierów Wartościowych.

— Czy państwo jako izba działają na rzecz wprowadzenia takich rozwiązań?

— Oczywiście. Bierzemy udział w przygotowaniu projektów odpowiednich ustaw, które są obecnie opracowywane przez komisje w Ministerstwie Gospodarki. Wiele pozytywnych doświadczeń w tej materii ma też Narodowy Bank Polski. Trzeba jednak zdawać sobie sprawę, że ustawy zazębiają się z wieloma już istniejącymi, które też aktualnie podlegają zmianom.

— Czy łatwo jest lobbować branżę informatyczną i telekomunikacyjną ?

— Każdy lobbying jest bardzo trudny. Wymuszanie zmiany nie jest — na szczęście — łatwym zadaniem. Gdyby to było takie proste, to bałbym się, że każda grupka może przeforsować swoje propozycje, nawet gdyby były niekorzystne dla większości. Spojrzawszy z perspektywy sześciu lat, kilka spraw udało się nam załatwić. Braliśmy udział w procesach legislacyjnych jeszcze na etapie przygotowywania danej ustawy czy rozporządzenia — służąc urzędnikom wiedzą merytoryczną oraz opiniami o propozycjach zapisów. Jedno jest szczególnie ważne — nie miało i nie ma dla nas znaczenia, kto rządził wówczas krajem.

— Czy — Pana zdaniem — uregulowanie kwestii prawnych spowoduje istotne ożywienie e-commerce?

— Nie należy do tego przykładać miary rewolucyjnej. Istnieje poważna różnica w mentalności, na przykład Polaków i Amerykanów. Ci drudzy dużo chętniej korzystają ze sprzedaży wysyłkowej, również via Internet. W Polsce składanie zamówień tą drogą nadal nie jest popularne. Wierzę jednak, że kilka rodzajów usług może się rzeczywiście rozwinąć. To może się ruszyć w przypadku obsługi bankowej czy też — w nieodległej przyszłości — przy wyborze kanałów telewizyjnych za pomocą globalnej sieci.

“Firmy zachodnie z branży informatycznej nie inwestują w Polsce. Odwrotnie jest w przypadku telekomunikacji. Dokonajmy małego porównania. Elektrim zbiera spółki i tworzy firmę Elektrim Telekomunikacja. W ciągu trzech miesięcy na te zakupy Barbara Lundberg wydaje, z grubsza biorąc, 2 miliardy dolarów. To prawie tyle, ile wyniosła wartość rynku informatycznego w Polsce w 1998 roku.