Realnie wszystko stało się jasne w powyborczą noc 22 września. Wyniki wyborów potwierdziły zbawczą dla UE, a zwłaszcza dla Eurolandu stabilizację w państwie będącym głównym płatnikiem netto unijnego budżetu. Chadecja, złożona z dwóch siostrzanych partii (w Bawarii istnieje CSU, a nie działa tam ogólnoniemiecka CDU) zdobyła w Bundestagu aż 311 mandatów i zaledwie 5 zabrakło jej do większości bezwzględnej.

Po doświadczeniach minionej kadencji i odpadnięciu FDP pani kanclerz zdecydowała się na wielką koalicję. Przełamywanie lodów z socjaldemokratami trwało wiele tygodni, ale zakończyło się sukcesem. Alians ostrych antagonistów ma w 631-osobowym Bundestagu łącznie aż 504 mandaty, czyli w kadencji 2013-17 opozycja parlamentarna… nie istnieje. Poza układem rządzącym pozostały tylko garstki — Zieloni oraz resztówka postkomunistyczna.
W Polsce podobnie funkcjonował Sejm kontraktowy w okresie 1989-91. Koncepcją wielkiej koalicji była także próba zbudowania POPiS w roku 2005, ale szybko się to rozleciało i partnerzy stali się śmiertelnymi wrogami. Z polskiego punktu widzenia największa zazdrość wzbudza jednak 185-stronicowa, precyzyjna i ogłoszona społeczeństwu umowa chadecji z socjaldemokratami.
SPD zatwierdziła ją w referendum, dzięki przeforsowaniu kosztownych postulatów socjalnych — choćby płacy minimalnej 8,50 EUR za godzinę, przed którą Angela Merkel broniła się przez dwie kadencje. Przedsiębiorcy już żałują, że do Bundestagu jednak nie weszli liberałowie — ale przynajmniej wiedzą, co ich czeka. U nas natomiast nikt nie ma pojęcia, jakiego królika Donald Tusk wyjmie z kapelusza w kolejnym exposé, czy to w Sejmie, czy na zbiórce partyjnej...