Dzięki zdobyciu większości bezwzględnej w obu izbach wszystkie ustalenia z Nowogrodzkiej przyjmowane były dosłownie na jedno pstryknięcie prezesa. W znacznie ważniejszym Sejmie dbał o to bezwzględnie posłuszny marszałek Marek Kuchciński, co zresztą nie uchroniło go przed wyrzuceniem, gdy po aferze samolotowej stał się wizerunkowym balastem. W mojej ocenie proceduralnym gwałtem czterolecia 2015-19 było przyjęcie budżetu na 2017 r. podczas kadłubowych obrad w Sali Kolumnowej, gdy z powodu konieczności ręcznego, wielogodzinnego liczenia głosów marszałek połączył kilkaset najróżniejszych merytorycznie poprawek w… dwa głosowania.

Na finiszu okazało się jednak, że kreatywność tzw. dobrej zmiany w niszczeniu elementarnych zasad demokracji parlamentarnej jest niewyczerpana. Oto pożegnalne posiedzenie Sejmu, zaplanowane od dawna na 11-13 września 2019 r., zostało po jednym dniu przerwane i zakończy się we… wtorek-środę 15-16 października, czyli po wyborczej niedzieli 13 października. Wypada przypomnieć, że kadencja parlamentu trwa do północy dnia poprzedzającego zebranie się nowych składów Sejmu i Senatu. W praktyce jej dokładna długość zależy od prezydenta zwołującego inauguracyjne posiedzenia. Czasem do instrukcyjnych konstytucyjnych czterech lat głowa państwa doda kilka dni, innym razem zaś urwie. W tym roku Andrzej Duda na pewno urwie, i to aż kilkanaście dni, bo pierwszych posiedzeń w kadencji 2019-23 można spodziewać się nawet przed Wszystkimi Świętymi, gdy kadencja 2015-19 zaczęła się 12 listopada. W każdym razie stare składy posłów i senatorów oczywiście mogą po 13 października obradować.
Konstytucyjny przepis ma jednak swój cel, chodzi po prostu o ciągłość parlamentu na wypadek np. stanu wojennego lub wyjątkowego. Nigdy w dziejach III Rzeczypospolitej w normalnych warunkach żadnej rządzącej opcji nie przyszło do głowy, by konstytucyjną tratwę ratunkową przewidzianą na czarną godzinę wykorzystywać w charakterze partyjnego podnóżka. Przyczyna tej szokującej zagrywki PiS na koniec kadencji jest bardzo prozaiczna, tym razem akurat nie spiskowa — po prostu ekipa tzw. dobrej zmiany nie wyrobiła się ze sfinalizowaniem ustaw na posiedzeniu 11-13 września. Uznano, że tym razem nie uda się fizycznie przeforsować ich w Sejmie na wariata do piątku. Zorganizowanie dodatkowego posiedzenia za tydzień lub dwa faktycznie zakłóciłoby plany kampanii, i to wszystkim stronom. W tej sytuacji wymyślono, że będą zbierały się tylko komisje, a wszystko zostanie przegłosowane dopiero 15-16 października. Oczywiście ten plan wymaga zwołania także powyborczego posiedzenia starego Senatu, który potulnie podejmie uchwały o puszczeniu ustaw bez poprawek.
Odrębnym tematem jest gorączkowe szukanie uzasadnienia tego rekordowego w III RP skoku proceduralnego na konstytucyjne reguły. Marszałek Elżbieta Witek całkiem zaplątała się w zeznaniach, opowiadając o jakichś posłach… opozycji, proszących o takie rozwiązanie terminowe, ponieważ akurat czwartek-piątek 12-13 września były im niezbędne do prowadzenia w terenie kampanii wyborczej. Nie wiem, jak brzmi żeńska forma od imienia Pinokio, ale nos niedawno wybranej marszałek wydłużał się z każdym słowem…