Z oczywistych powodów — przyspiesza ukonstytuowanie się parlamentu, powołanie rządu oraz rozpoczęcie pilnych prac Sejmu nad budżetem. Ważne jest także skrócenie wyniszczającej psychicznie społeczeństwo kampanii wyborczej. Dlatego decyzji prezydenta Bronisława Komorowskiego o wyznaczeniu wyborów na 9 października wypada przyklasnąć. Jednak sprawa ta ma drugie… no, może nie dno, ale drugą stronę.
Gdy w czerwcu swoją ideę przekazałem jednemu z najwyższych funkcjonariuszy prezydenckich, ten stwierdził, że chodzi właśnie o termin… jak najpóźniejszy! Cóż, wtedy był tubą Platformy Obywatelskiej, która od dawna publicznie wnioskowała o wybory 23 października. Najchętniej widziałaby w ogóle 30 października, ale ten termin był niemożliwy ze względu na migracje Polaków na rodzinne groby. Kalendarzowy nacisk PO wiązał się z polską prezydencją w Radzie Unii Europejskiej. Otóż w razie zmiany władzy, przy wyborach najpóźniejszych okres konstytuowania się najpierw parlamentu, a później powoływania rządu gwarantował, że cała prezydencja przebiegłaby pod kierunkiem jeszcze obecnych ministrów. Jedynie na finalny szczyt Rady Europejskiej 8-9 grudnia pojechałby do Brukseli już nowy premier, spijając Donaldowi Tuskowi propagandową śmietankę.
Bardzo niewielkie drgania wyborczych sondaży pozwalają jednak szefowi rządu na nadzieję, że nikt mu zabawek nie zabierze. Ba, z analiz wynika, że im wybory szybciej, tym dla władzy lepiej. Dlatego w myśleniu PO o terminie nastąpił radykalny zwrot, który w prostych żołnierskich słowach zdefiniowałem powyższym tytułem. Ale nastąpił po cichu, co Bronisławowi Komorowskiemu pozwoliło na wykonanie kolejnego kroku ku wizerunkowemu odpępnianiu urzędu prezydenta od partii karmicielki. Termin 9 października jako pierwszy już dawno "przyjął do akceptującej wiadomości" Donald Tusk, jednak trzeba przyznać, że ta kalendarzowa przemiana przeprowadzona została bardzo sprytnie.