Wewnętrzny rów stale się pogłębia

Jacek ZalewskiJacek Zalewski
opublikowano: 2024-11-18 20:00

Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Rio de Janeiro nad zatoką Guanabara stało się twierdzą szczelnie pilnowaną przez armię brazylijską z lądu, powietrza i wody.

Posłuchaj
Speaker icon
Zostań subskrybentem
i słuchaj tego oraz wielu innych artykułów w pb.pl
Subskrypcja

Pierwszy raz do Brazylii zawędrował coroczny szczyt prezydentów i premierów elitarnej grupy G20, obchodzącej właśnie srebrny jubileusz. To nie żadna organizacja sformalizowana traktatowo, lecz samozwańczo zawiązany w 1999 r. klub państw największych i najbardziej znaczących na ich kontynentach. G20 dosłownie obejmuje format państwowy G19+1, tym plusem jest Unia Europejska. Ze struktury G7 członkostwo samodzielne przeniosły do G20 cztery największe kraje unijne: Niemcy, Wielka Brytania, Francja i Włochy. Pozostałe 24 państwa obecnej UE reprezentowane są w G20 jedynie pośrednio, przez szefów Komisji Europejskiej i Rady Europejskiej. Notabene drugim członkiem zbiorowym została Unia Afrykańska, zatem jest to już formuła G19+2, czyli tak naprawdę G21. Założyciele klubu jednak liczby w nazwie nie zmienili, ponieważ byłoby to nawet nie otwarcie, lecz przekłucie rozdymanej wieloma politycznymi ambicjami puszki Pandory.

W szczycie w Brazylii uczestniczą szefowie wszystkich najważniejszych podmiotów międzynarodowych. Numerem jeden jest Organizacja Narodów Zjednoczonych, zaś na końcu tej listy sytuuje się Rada ds. Stabilności Finansowej. Wykorzystując uprawnienia gospodarza, prezydent Luiz Inácio Lula da Silva zaprosił dodatkowo aż… 19 premierów państw z otoczenia G20. Z Europy to przede wszystkim Hiszpania, czwarte państwo UE, która już dawno uzyskała status stałego gościa G20 i jest najbliżej formalnego dołączenia samodzielnego, a poza tym epizodycznie Portugalia (wiadomo, macierz Brazylii) oraz pozaunijna Norwegia.

Naturalne jest pytanie – a czemu wśród gości nie ma piątego państwa UE, czyli Polski? Otóż dla globalnych potentatów wciąż jesteśmy cieniasem i nasze postulaty czy opinie musimy włożyć w usta unijnych pośredników, czyli Ursuli von der Leyen i Charlesa Michela. W dziejach G20 jedynym polskim śladem rządowym pozostaje jednorazowe zaproszenie Mateusza Morawieckiego w 2017 r. jako ministra finansów na posiedzenie w tym właśnie formacie do Baden-Baden, gdy roczne przewodnictwo G20 sprawowały Niemcy. Personalny ślad odcisnął natomiast Donald Tusk, który jako przewodniczący Rady Europejskiej w kadencji 2014-19 uczestniczył we wszystkich szczytach G20 i G7.

Kadrowym paradoksem jest obecność w Rio de Janeiro kilku decydentów na wylocie. Prezydent Joseph Biden kończy urzędowanie 20 stycznia 2025 r. Mniej więcej w tym okresie zejdzie ze sceny kanclerz Olaf Scholz, którego nie chce już nawet macierzysta SPD. Najwcześniej, bo 30 listopada, oczyści biurko w gmachu Europa wspomniany Charles Michel. Fundamentalną zasadą polityczną jest domniemanie ciągłości władzy, ale akurat w przypadku USA można ją wyrzucić do kosza. Donald Trump ma koncepcje tak biegunowo różne od Josepha Bidena, że nawet kompromisowa deklaracja G20 z Rio, która zostanie z trudem sfinalizowana we wtorek w nocy, zostanie przez niego odrzucona. Kadrowym kontrastem wobec odchodzących są takie opoki, jak chiński komunistyczny cesarz Xi Jinping czy turecki satrapa Recep Tayyip Erdoğan, którzy sobie nie wyobrażają, aby nie mieli rządzić dożywotnio. Podobnie jak Władimir Putin, który tradycyjnie wydelegował do Rio ministra Siergieja Ławrowa, ponieważ jako zbrodniarz ścigany przez Międzynarodowy Trybunał Karny woli nie wprawiać gospodarzy w zakłopotanie. Wystarcza mu udział zdalny i satysfakcja, że wśród członków G20, a także szefów rządów zaproszonych Rosja wizerunkowo wygrywa z Ukrainą dzięki zgłaszaniu obłudnych propozycji rozejmowo-pokojowych. Wojna za naszą wschodnią granicą to jeden z głównych wątków, w których wewnątrz G20 coraz bardziej pogłębia się rów między zachodnią podgrupą G7 a ekspansywną podgrupą BRICS pod przewodem Chin i Rosji oraz stwarzających pozory neutralności Indii.