Donald Tusk chciałby szarpnąć do przodu lejcami swojego gabinetu silnego, zwartego i gotowego do nowych zadań przed środą, 6 sierpnia, gdy przysięgę wobec Zgromadzenia Narodowego złoży Karol Nawrocki. Nowy prezydent przecież nie ukrywa, że najważniejszym jego celem od pierwszego dnia będzie wykorzystywanie wszelkich konstytucyjnych możliwości do wysadzenia rządu Donalda Tuska jak najszybciej, bez czekania na koniec kadencji aż do listopada 2027 r. Premier ma plan oczywiście biegunowo przeciwny, czyli myśli nie tylko o utrzymaniu władzy tzw. konsorcjum 15 października przez cztery lata, lecz również o ponownym zbiorowym wygraniu wyborów parlamentarnych.
Dla sprawności zarządzania państwem fatalna jest konstrukcja gabinetu powołanego przez konsorcjum. Po wyborach fundamentem jego zatwierdzenia przez Sejm było aptekarskie wręcz wyważenie wielkich ambicji udziałowców. Wicepremierami zostali Władysław Kosiniak-Kamysz z PSL oraz Krzysztof Gawkowski z Lewicy, ale w pakiecie uwzględniona została również obsada foteli marszałków i wicemarszałków Sejmu i Senatu. Szymon Hołownia jako marszałek dowartościowuje głównie oczywiście siebie, ale politycznie również Polskę 2050. Perspektywa na drugą połówkę kadencji w kategoriach prestiżowych jest dla jego partyjki ponura – Lewica miałaby zarówno uzyskać laskę marszałka Włodzimierza Czarzastego, jak też zachować wspomniany fotel wicepremiera, a przecież jej klub w Sejmie jest znacznie słabszy od Polski 2050 w stosunku mandatów 21:32. Utrzymywanie wyraźnej nadreprezentacji Lewicy w rządzie Donalda Tuska obiektywnie jest absurdalne, ale w polityce taka kategoria jak obiektywizm nie istnieje.
We wzajemnych podchodach udziałowców konsorcjum nastąpiła fetyszyzacja tytułu wicepremiera. Zgodnie z Konstytucją RP taki urząd sam w sobie nie dysponuje żadną decyzyjnością. Tak zwany wicek nie ma np. prawa samodzielnego wydania i podpisania jakiegokolwiek rozporządzenia, jedynie wyjątkowo robi to technicznie w zastępstwie prezesa Rady Ministrów. Bez jednoczesnego kierowania którymś ministerstwem tytuł wicepremiera nie daje żadnych kompetencji, służy wyłącznie puszeniu się jego posiadacza, podbudowywaniu ego oraz podniesieniu osobistej pozycji politycznej. Dlatego postulaty środowisk biznesowych, by wreszcie ktoś ogarnął ogromny chaos w bloku gospodarczym rządu, miałby sens tylko wtedy, gdyby na poziom realnie silnego wicepremiera został awansowany któryś z gospodarczych ministrów, powiedzmy – Andrzej Domański, szef finansów. Notabene kiedyś Donald Tusk tak awansował ministra Jacka Rostowskiego, ale tamten wicepremierowski epizod okazał się fikcją.
Problem liczby wicepremierów targał już wieloma polskimi rządami. Przede wszystkim koalicyjnymi, ale nie tylko. Z niedawnej epoki PiS przypomnę zagrywki prześmieszne. Jarosław Kaczyński rozkazał – już po swoim odejściu z rządu – Mateuszowi Morawieckiemu zwiększenie liczby wicepremierów do… czterech. Dodatkowym tytułem puszyli się ministrowie: Mariusz Błaszczak, Piotr Gliński, Henryk Kowalczyk i Jacek Sasin. Podaję ich alfabetycznie, ale wewnątrz owej karety asów trwała ostra wojna o stanowisko pierwszego wice, które żadnemu nie zostało przyznane. U schyłku rządów PiS najwyższy prezes doszedł jednak do wniosku, że wobec zagrożenia utratą władzy musi wrócić do Rady Ministrów, ale już bez przewodniczenia Komitetowi Rady Ministrów do spraw Bezpieczeństwa Narodowego i spraw Obronnych (KRMdsBNisO) – czyli jako wicepremier goły, ale… jedyny. W związku z tym cały wymieniony kwartet został hurtowo zdegradowany, zachowując ministerstwa. Tamten kabaret przypominam w oczekiwaniu na rozwiązanie obecnej kwadratury koła, ot chociażby silnego parcia na wicepremierowskie laury minister Katarzyny Pełczyńskiej-Nałęcz od Szymona Hołowni.