Wolność na desce

Rafał FabisiakRafał Fabisiak
opublikowano: 2016-04-28 22:00

Zatłoczone kurorty, kolejki do wyciągów i szusowanie po ubitym przez setki turystów śniegu... Pewnie w ten sposób większość miłośników sportów zimowych spędza czas w górach. I wielu to w zupełności wystarcza. Jarosław Jurak, prezes firmy Danwood z Bielska Podlaskiego, produkującej drewniane domy, z podobnymi sobie zapaleńcami przemierza na desce trasy, których próżno szukać w przewodnikach turystycznych. Z daleka od sprawdzonych stoków.

Kiedy wiatr nie wieje

Prezes Danwoodu nie myśli o urlopie w ciepłych krajach. Jeśli wyjazd, to zdecydowanie w góry. Ale nie zawsze tak było. — Przez jakiś czas interesowałem się kitesurfingiem, jednak do tego sportu zniechęciło mnie jego uzależnienie od pogody — wyjaśnia Jarosław Jurak. Ma ponad 190 cm wzrostu i jest dobrze zbudowany — by poderwać latawiec z kimś jego postury, wiatr musi być silniejszy, a taki nie zawsze dopisywał podczas kitesurfingowych wypraw. Wyczekiwanie na pomyślną pogodę nie sprawia przyjemności. Toteż Jarosław Jurak przerzucił się na dyscypliny zimowe.

— W trakcie jednej z wyprawy narciarskich natrafiliśmy na grupę młodych ludzi na snowboardach. Wygłupiali się na deskach, robili różne ewolucje, ale najważniejsze, że wyglądali, jakby mieli przy tym mnóstwo frajdy. Wtedy postanowiłem spróbować jazdy na snowboardzie — wspomina Jarosław Jurak. Początki jego przygody z deską to nie tylko zjazdy, ale też tzw. half-pipe, czyli jazda po śniegu wydrążonym w kształcie litery U, co pozwala także na wykonywanie wyskoków i ewolucji w powietrzu. Firma Danwood nawet przez pewien czas sponsorowała Mateusza Ligockiego, snowboardzistę, który reprezentował Polskę w tej dyscyplinie na trzech ostatnich olimpiadach zimowych.

— Świetnie się bawiłem przy half-pipie, ale w pewnym wieku z niektórych sportów trzeba zrezygnować. Zwłaszcza, że kiedy zacząłem jeździć na snowboardzie, już miałem 40 lat — opowiada Jarosław Jurak. Z deski nie zrezygnował, ale zainteresował się tzw. freeridem. To nic innego jak zjazdy po dziewiczych terenach, gdzie nie ma wyznaczonych tras. W internecie znalazł firmę organizującą takie wyjazdy i w 2006 r. wybrał się na pierwszą wyprawę z Marcinem Kacperkiem, doświadczonym przewodnikiem wysokogórskim i narciarskim. Od tego czasu na wszystkie wyprawy jeżdżą razem, a każdy sezon narciarski planuje tak, by spędzić w górach około 4 tygodni. — Latem nie wyjeżdżam prawie w ogóle. Z kolei w zimie jeżdżę z reguły na tygodniowe wyprawy w grudniu, styczniu i lutym — mówi Jarosław Jurak.

Z helikoptera w śnieg

Głównym kierunkiem sportowych podróży prezesa Danwoodu jest Europa, w Austrii czy Szwajcarii wspaniałych gór przecież nie brakuje. Specjalnych planów nie ma, jeździ tam, gdzie akurat pojawia się ciekawa oferta, nie tylko na Starym Kontynencie. W 2015 r. odwiedził Japonię, a w tym roku planuje wyjazd do Kanady.

— Może łatwiej tam będzie o przelot helikopterem na szczyt do zjazdu — przyznaje. To z kolei tzw. heliboarding, czyli freeride z przewożeniem snowboardzistów lub narciarzy helikopterem na szczyt. W Europie są wyznaczone miejsca, w których maszyna może wylądować.

— Czasem w internecie trafiają się efektowne filmy, na których snowboardziści wyskakują z helikopterów, ale najczęściej załoga po prostu wysadza nas na szczycie ze sprzętem i tam przygotowujemy się do przejazdu — wyjaśnia.

W niektórych europejskich państwach takie przeloty są jednak zakazane. Ten typ zjazdu jest znacznie popularniejszy w Ameryce Północnej. Helikopter może zawieźć miłośników freeridu tam, gdzie nie sięgają żadne wyciągi i gdzie można się dostać jedynie w ten sposób lub o własnych siłach. Jarosław Jurak ma za sobą już kilka heliboardingowych zjazdów, w tym dwa na Zermatt w Szwajcarii.

Górska pokora

— Taki zjazd to niesamowite uczucie. Jakby się płynęło w powietrzu. Widać jedynie daleki górski krajobraz. Czasem szeroko otwiera się oczy, a serce podchodzi do gardła na myśl, że trzeba zjechać. Chociaż wokół są ludzie z grupy, można powiedzieć, że zjeżdża się samotnie, bo samemu trzeba podejmować decyzje w trakcie jazdy. Oczywiście należy przestrzegać też pewnych zasad — opowiada Jarosław Jurak.

Jazda poza trasami może być bardzo niebezpieczna. Zagrożeniem są nie tylko lawiny, ale też tzw. drzewne studnie, które skrywa gruba pokrywa śnieżna. Dlatego tak ważny jest dobry przewodnik, który z reguły opiekuje się pięcioosobową grupą. Uczestnicy mają też odpowiedni sprzęt z GPS-ami i detektorami lawinowymi.

— Na szczęście na żadnym z wyjazdów nic złego się nigdy nie wydarzyło, ale zagrożenianie wolno lekceważyć. Często się powtarza, że góry uczą pokory i istotnie tak jest. Trzeba być bardzo ostrożnym przy podejmowaniu decyzji w trakcie zjazdu — podkreśla Jarosław Jurak. Przyznaje, że w tym sporcie nie interesuje go przekraczanie granic ryzyka. Nie zamierza też bić żadnych rekordów. Wyjazdy traktuje jako odskocznię od całorocznej pracy, ale coś z tych kilkunastu dni freeridingu w roku zostaje mu na co dzień.

— Jazda wymaga koncentracji, zdrowego rozsądku i szybkiego podejmowania decyzji, chociażby wtedy, gdy sunie się między drzewami. Lekceważenie zasad może się źle skończyć. W życiu i w biznesie jest bardzo podobnie. Wyjazdy uczą też systematyczności. Nie można przeleżeć ośmiu miesięcy w domu, a potem spakować plecak i wyjechać w góry, by pojeździć poza wyznaczonymi trasami. Cały rok trzeba dbać o kondycję fizyczną, niezbędną przy takich wyprawach. To przydaje się także w pracy, bo zarządzanie firmą to nie tylko siedzenie w biurze — sumuje Jarosław Jurak. &

© Ⓟ