Wszystkie bugatti świata

Marcin Bołtryk
opublikowano: 26-10-2007, 00:00

Poluje, zbiera, remontuje. Ale nie kolekcja zabytkowych aut, motocykli i ciągników dla Tomasza Skrzelińskiego liczy się najbardziej, lecz „duch starej motoryzacji”. Jak go zdefiniować? Opowiemy.

Alzacka Miluza to cel pielgrzymek fanów motoryzacji. Tu znajduje się największe na świecie muzeum automobili. Owoc nieprawdopodobnej pasji Fritza i Hansa Schlumpfów, fabrykantów tekstylnych, którzy postanowili zdobyć każdy zachowany egzemplarz bugatti. Za wszelką cenę.

Od 1957 roku płacili za nie bajońskie sumy — i przez to (w latach 80.) zbankrutowali. Swe zamiłowania ukrywali, więc gdy — po ucieczce braci za granicę — zdesperowani robotnicy wdarli się do jednej z fabrycznych hal, ich oczom ukazał się zgoła niecodzienny widok. Wyścigowe maserati, maybach zeppelin, rolls-royce phantomy z czerwoną osłoną chłodnicy, beardmore, ravel, mercedes 680, superekskluzywne voisiny, XIX-wieczne czterokołowce, lektyki Ludwika XVI, motocykle… I — nie do wiary! — aż 151 sztuk bugatti! W 1982 r. muzeum upaństwowiono — jeśli ktoś chciałby zobaczyć te piękne samochody, koniecznie musi tam pojechać.

Tomasz Skrzeliński, certyfikowany rzeczoznawca techniki samochodowej i ruchu drogowego, chciał nie tylko zwiedzić to muzeum. Chciał — i dalej chce — stworzyć w Polsce podobne.

Samochód za butelki

Skromny, sympatyczny inżynier z podwarszawskiego Piaseczna — guru polskich kolekcjonerów starych aut. Przetarł wiele ścieżek. Jego motoryzacyjna wiedza zasługuje na tytuł profesorski.

Prowadzi stację obsługi samochodów, w której stare auta odzyskują sprawność i ducha. Prezesuje Klubowi Pojazdów Zabytkowych Fundacji Ochrony Zabytków Militarnych. Uczestniczy w imprezach w kraju i za granicą — co dwa lata przewodzi polskiej ekipie rajdu w Troyes w Szampanii. Niezłomnie promuje polską motoryzację, prezentując ją m.in. na imprezach w Miluzie.

A jak się zaczęło?

— W 1968 roku dwóch znajomych chłopców, którym udzielałem korepetycji, wspomniało coś o starym samochodzie w szopie sąsiada. Był to ihle-DKW, prototyp z 1934 roku. Zakurzony i od dawna nieużywany, ale kompletny. Bez trudu wyjechałem nim z garażu. Zarobiłem na niego… sprzedając butelki — wspomina Tomasz Skrzeliński. Składał to auto przez wiele lat. Znał dosłownie każdą śrubkę, część silnika. Dopasowywał detale. I zdobył — kilkakrotnie! — mistrzostwo Polski w rajdach weteranów szos, organizowanych przez Polski Związek Motorowy.

Tym ihle-DKW dotarł do Paryża i Moskwy, Berlina, Wiednia, Helsinek. Zajechał nim także i przed waszyngtoński Biały Dom, i do Chicago. Przejechał też całą legendarną „Route-66” (niemal 4 tys. km z Chicago do Santa Monica w USA).

Marzenia kierowców

Obserwuje ciekawe zjawisko — starsi, bogaci panowie przesiadają się w coraz droższe i coraz bardziej wiekowe samochody, którymi się… ścigają.

— W rajdzie „samochodów marzeń” — wokół Zagłębia Ruhry koło Düsseldorfu — brały udział auta tak zróżnicowane, jak marzenia kierowców. Jedni przecież śnią o samochodach typu Rolls-Royce, Jaguar czy Ferrari, drudzy marzą na przykład o warszawach czy mikrusach. My zaś pojechaliśmy pięcioma samochodami zabytkowymi, a były to: opel adam T4 z 1924 r., mercedes 200 z 1934 r., NSU-fiat roadster z 1939 r. i — oczywiście — moja dekawka, z którą się prawie nigdy nie rozstaję — opowiada Skrzeliński.

W podróżach poznał wielu ludzi ogarniętych tą samą pasją. Dziś miłośnicy starej motoryzacji sami go szukają. Bo Tomasz Skrzeliński wynajdzie i przywróci do życia każde auto. Z wypraw przywozi kolejne egzemplarze — w fatalnym nieraz stanie. Ale po ogromnym wkładzie czasu i wysiłku pojazdy lśnią nowym blaskiem. Teraz przy bramie jego warsztatu stoją dwa trolejbusy, które parę lat temu kursowały z Piaseczna na ulicę Wilanowską i z powrotem.

Kto pana wpuścił?

— Gdy jechaliśmy przez USA siedmioma starymi samochodami, spotkał nas Polonus z Kanady. Dostałem od niego — jako szef klubu — cadillaca rocznik 60: charakterystyczny model ze skrzydłami, poszukiwany na całym świecie. I wróciliśmy do Polski ośmioma samochodami. Celnicy nas puścili, schody zaczęły się przy próbie legalizacji cadillaca na Okęciu. „Skąd pan się tutaj wziął? Kto pana tutaj wpuścił?” — pytano. „Musi pan szybko opuścić Polskę” — wspomina Skrzeliński.

Walczył. Po 19 miesiącach starań udało mu się, przy współpracy z mediami, przetrzeć ścieżkę.

— Od tamtej pory zaczęto zabytki samochodowe traktować nie jak stare pojazdy, lecz przedmioty kolekcjonerskie. Działając w Stowarzyszeniu Rzeczoznawców Techniki Samochodowej, gdzie opiniuję takie auta, pomagam sprowadzać kolekcjonerom stare i wyjątkowo interesujące egzemplarze. Udało się nam sprawić, by pojazdy zabytkowe legalnie jeździły po polskich drogach, a te najbardziej zasłużone otrzymały żółte tablice rejestracyjne — opowiada.

Spełnienie

Dziś wynajduje auta dla zamożnych klientów, ale personalia kolekcjonerów trzyma w tajemnicy.

— Najciekawszych egzemplarzy już się w Polsce nie zdobędzie. Pozostaje zagranica. A kiedyś szukało się „u chłopa w stodole” albo jakąś szeptaną pocztą — ubolewa Skrzeliński.

Cena unikatu? Od 50 tys. zł. Drogo? Rzecz względna.

— Jeden z moich znajomych ma wielkie przedsiębiorstwo. Ale to nie firma, lecz remont mercedesa z 1912 r. zapewnił mu światowy sukces. Wziął udział w prestiżowym rajdzie w Niemczech, razem z 300 bogatymi i wpływowymi ludźmi z całego świata. Wygrał. A kiedy burmistrz Kolonii wsiadł do jego auta, konkurenci przestali istnieć. To była najlepsza reklama dla właściciela, jego firmy i Polski — entuzjazmuje się Skrzeliński.

Inny znajomy: poznany przez internet 80-letni dżentelmen z poczuciem niespełnienia, mimo majątku szacowanego na 8 mld dolarów…

— Zabytkowym autem kilkakrotnie przejechał Amerykę wzdłuż i wszerz, a potem — trasę z Pekinu do Paryża. Pisała o tym światowa prasa, a jego wyczyn widnieje w „Księdze Rekordów Guinnessa”. Opłacało się? Na pewno, bo ten człowiek nareszcie poczuł się spełniony — podkreśla Tomasz Skrzeliński.

Hmm… Spełnienie — bungee, żona, forsa, poezja, koński galop, fotel prezesa… Albo stare, kosztowne samochody właśnie.

Marcin Bołtryk

Foto: Grzegorz Kawecki, ARC

© ℗
Rozpowszechnianie niniejszego artykułu możliwe jest tylko i wyłącznie zgodnie z postanowieniami „Regulaminu korzystania z artykułów prasowych” i po wcześniejszym uiszczeniu należności, zgodnie z cennikiem.

Podpis: Marcin Bołtryk

Polecane