Moja filozofia podróżowania przez 30 lat nieco się zmieniała. Pierwsze wyjazdy prowokowała chęć wyrwania się chociaż na moment z szarej, smutnej polskiej rzeczywistości. Były spontaniczną pogonią za wolnością, przygodą, niesamowicie pożądaną wtedy innością świata, który miał nam dużo więcej do zaoferowania.
Później zacząłem świadomiej wszystko planować, śledziłem historię miejsc, do których wyruszałem, oceniałem potencjał atrakcji itp. Dzisiaj wojażuję z rodziną lub grupą sprawdzonych przyjaciół. Chociaż mogę sobie pozwolić na trochę więcej tzw. komfortu, to nie jestem zwolennikiem luksusowych hoteli czy zamkniętych turystycznych resortów, odcinających od prawdziwego pejzażu, specyfiki, kolorytu miejsca. Moje obecne kierunki biznesowe to państwa Kaukazu, Centralnej Azji i dalej na wschód, północny wschód (również Syberia). Wrócę tam zapewne już jako turysta…
Styl hippie. Lata studenckie i koniec minionego wieku to takie wyprawy jak autostop przez Grecję czy zamustrowanie się jako kelner na statku wycieczkowym po Karaibach (z Miami przez m.in. wyspy St. Maarten, St. Thomas, Puerto Rico, Antigua, Barbados). Było też pływanie jachtem wynajętym wraz z kapitanem w międzynarodowym składzie (około 10 osób) po Morzu Egejskim, cumowanie przy tureckich i greckich wyspach i wysepkach, wizyta w ekologicznej „komunie” na Ibizie.
Bez biletu. Mój najbardziej „zwariowany” wyjazd odbył się w czasie studiów w 1988 r. Z Polski do Grecji — pociągiem i autostopem. Zmierzaliśmy pięcioosobową grupą na kamping na południu Półwyspu Chalkidiki. Pociąg dowiózł nas do Budapesztu. Wtedy okazało się, że zgubiliśmy trzy bilety na dalszą jazdę. Trzeba było kombinować, by utrzymać się w pociągu. Dalej — przez Bukareszt do Sofii i do miejscowości Kulata na granicy bułgarsko-greckiej — dojechaliśmy za kolorowe foliowe reklamówki. Konduktorzy jakoś zaakceptowali je jako środek płatniczy. Uratowało nas to przed wyrzuceniem z pociągu. Po przejściu granicy greckiej rozpoczęliśmy etap jazdy autostopem. Samochody osobowe, ciężarówki... Spaliśmy pod gołym niebem w mieście na rondach, trawnikach, placach lub u ludzi, którzy zgodzili się nas przenocować. Zresztą nie byliśmy odosobnieni — takich podróżników było wielu i różnych narodowości. Karimaty, plecaki z podstawowym ekwipunkiem i kawałek trawy. Łączyło się to również z pewnymi niedogodnościami, np. włączające się o świcie podlewanie trawników, na których spaliśmy, zmuszało nas do natychmiastowego zbierania manatków. Nie mieliśmy pieniędzy. Przydziałowe wówczas kilkadziesiąt dolarów nie wystarczało na normalny pobyt za granicą. Kiedy robiło się niedobrze, to zatrudnialiśmy się np. przy jakichś zbiorach. Kiedy było już bardzo krucho, sprzedaliśmy aparat fotograficzny i coś tam jeszcze, co ktoś chciał kupić. Mieliśmy dojechać do Leptokarii (między Salonikami a Larisą) na kamping i tam spędzić wakacje. Tymczasem droga do celu trwała prawie miesiąc, a na pobyt na miejscu został nam tydzień. Okazało się zresztą, że nasz czas na pobyt w Grecji wpisany w wizie wynosił dwa tygodnie. A ponieważ byliśmy znacznie dłużej, przy wyjeździe na granicy dostaliśmy stemple do paszportów, że mamy zakaz wjazdu do tego kraju przez bodaj pięć lat. Od tego czasu wiele się zmieniło i ta pieczęć nie okazała się w moim życiu ważna.
Inny świat. Grecja jest otwarta i przyjazna turystom, ale wtedy panował tam wyjątkowy luz. Pamiętam cennik w hotelu w Atenach. W drahmach — pokój jednoosobowy, dwuosobowy, większe, aż do sześcioosobowego, i ostatnia pozycja: dach — 250 drahm. To była równowartość dolara. Jasne, że dach! Wspinamy się na górę, a tam siedzi już grupa młodzieży z różnych krajów. Rozmowy, gitara, metaxa... Bardzo sympatyczne, międzynarodowe środowisko. Kiepsko zrobiło się rankiem, kiedy słońce zaczęło mocniej przygrzewać. O piątej rano jeszcze można się było chować za jakieś kominy, ale po godzinie nie było już skrawka cienia i chcąc, nie chcąc, trzeba się było zabierać z tego dachu. Rano jedliśmy bułkę i kefir, później sałatkę grecką, pomidory, fetę, a na wieczór coś ciepłego albo sałatkę grecką, gdy było krucho z pieniędzmi. Oczywiście piliśmy też tanie wino. Schudłem w czasie tej wyprawy kilka kilogramów. Łapiąc stopa, rozdzielaliśmy się czasem, ale zawsze w grupach mieszanych, żeby dziewczyny nie jechały same.
Droga do raju. Nasza marszruta to: Kulata (granica Bułgarii i Grecji), Saloniki, półwysep Chalkidiki, Riwiera Olimpijska, Leptokaria, Larisa — antyczne miasto na Nizinie Tesalskiej nad rzeką Pinios — Ateny, Pireus, czyli przede wszystkim port mieszczący się w aglomeracji Aten (ale to już materiał na osobną opowieść). Półwysep Chalkidiki (Chalcydycki) ze swoimi trzema „paluchami” to piękny zróżnicowany teren — jest morze, góry, gaje oliwne, plaże i grecka kultura. Te „paluchy” kończące półwysep na południu przypisane są ponoć trzem grupom ludzkich potrzeb. Najbardziej wysunięty na zachód (Kassandra) zapewnia zabawę, rozrywkę, relaks. Najmodniejszą miejscowością jest tam Kalithea. Niesamowita jest Sithonia z bogatą dawką wrażeń i doznań zmysłowych.
Jest tu wszystko, czego człowiek potrzebuje do szczęścia. Zapierające dech widoki i przyroda, grecka tradycja — architektura i kuchnia, fascynująca przyroda. Najbardziej cofnięty na wschód „paluch”, Athos, odpowiada na potrzeby duchowe. Jest tam święta góra Agios Oros, monastyry, kaplice, pustelnie zamieszkałe przez mnichów, którzy pilnie strzegą swojej autonomii. Nieco bardziej w głębi półwyspu jest ukryta Jaskinia Petralona. Można tam zobaczyć słynną „czaszkę z Petralony”, czyli fragment najstarszego odnalezionego hominida Europy. Jest też zainscenizowane siedlisko naszych praprzodków. Zresztą na całym półwyspie są stanowiska archeologiczne, liczne klasztory i pamiątki kultury. Poza tym wspaniałe plaże. Według legendy na Chalkidiki mieszkali Tytani.
Saloniki. Miasto Cyryla i Metodego z nadmorską promenadą, Białą Wieżą z punktem widokowym na szczycie i placem Arystotelesa — to miejsca spotkań i punkty orientacyjne dla turystów. O rzut kamieniem stara portowa dzielnica Ladadika. Kolorowa, klimatyczna... Wokół sporo śladów bizantyjskich i nawiązania do bogatej historii miasta. Ale Saloniki to przede wszystkim nabrzeże z plażą, port i promy oraz targ, na którym można kupić wszystkie greckie smakołyki. Zresztą jeść można praktycznie wszędzie. W restauracjach i barach, na ulicy — teraz to podobno kulinarna stolica Grecji.
U stóp Olimpu. Riwiera Olimpijska to kilkudziesięciokilometrowy pas wybrzeża u podnóża mitycznej góry Olimp. Tu można łączyć formy wypoczynku nadmorskiego i górskiego. Przy tym to znakomita baza wypadowa do zwiedzania m.in. Salonik, Aten, Delf, Athos lub klasztorów. Znane miejscowości Riwiery Olimpijskiej to Litohoro, z którego wyprawia się na szczyt Olimpu i gdzie można wziąć udział w spływach kajakowych lub raftingu w kanionie rzeki Enipeas, oraz Leptokaria — inny kurort wypoczynkowy.
Casita Verde. Wyjazd na Ibizę wyskoczył nagle, bez jakiegoś specjalnego planu. Mieliśmy koleżankę, mieszkającą w Niemczech trenerkę fitnessu. Na pewnym etapie swojego życia postanowiła rzucić wszystko i pojechać na Ibizę. Tam poznała ludzi, którzy podobnie jak ona uciekli od cywilizacji. Mieszkali w ziemiankach, w warunkach bardzo surowych, wybierając w miarę ekologiczny styl życia i wykorzystując do budowy swoich domostw to, co było dostępne — elementy starych baraków, maty, glinę itp. Jeden z budynków był np. zbudowany z butelek. Osiedle powstało bodajże w 1991 r. jako Casita Verde. Zajęli jakiś stary budynek, mieli stolik turystyczny, stary blaszany grill i sfatygowaną furgonetkę.
Utrzymywali się z opłat za noclegi weekendowe turystów i sprzedaży różnych drobnych rzeczy, jedli uprawiane przez siebie produkty. Z czasem, od późnych lat 90., przedsięwzięcie rozwinęło się w bardziej sformalizowaną formę jako centrum ekologiczne Greenheart Ibiza, z kilku osób grupa urosła do kilkunastu, osiedle rozbudowano, rozwinięto uprawy ekologiczne, których płody są sprzedawane na bazarach niedalekich miast — także zioła i rośliny lecznicze. Organizuje się tam różne imprezy (np. dotyczące upraw organicznych, budowania systemów zbierających i przechowujących wodę, alternatywnego pozyskiwania energii, medycyny naturalnej itd.) i nadal w weekendy przyjmuje się turystów.
Dieta z wyboru. Casita Verde to miejsce niedaleko San Jose, poza głównymi szlakami turystycznymi. Dojechaliśmy tam zimą 2008 r. W nocy było 5-6 stopni. Wytrzymaliśmy dobę w takiej ziemiance, następnie przenieśliśmy się do normalnego domu, a do koleżanki jeździliśmy w dzień. Zostaliśmy np. zaproszeni na posiłek, dostaliśmy strawę właściwą dla tego miejsca — zupę typu wszystko w jednym. Ciekawe miejsce, żeby je odwiedzić i poznać, ale gdybym miał tam z nimi zostać, to ciężko byłoby mi się przystosować. Studencki hart ducha odrobinę już we mnie osłabł.
Adam Cich
Dyrektor generalny firmy Electrolux w Europie Środkowo-Wschodniej, Rosji i Centralnej Azji. Prezes Polskiego Związku Pracodawców AGD CECED Polska. Ukończył handel zagraniczny na Uniwersytecie Gdańskim oraz marketing i zarządzanie na Uniwersytecie Warszawskim. Jest też absolwentem MBA na University of Illinois. Prywatnie pasjonuje się podróżami, sportem i filmem.