Z szewską pasją

Jacek Konikowski
opublikowano: 2006-06-26 00:00

Włoskie buty spod Słupska? Buty są polskie, nazwa firmy włoska. Taka pozytywna mistyfikacja.

Rozczarowanie. Tu powstają eleganckie buty? W niewielkiej fabryczce, schowanej wśród łanów zboża, gdzieś na peryferiach Słupska? Gdyby nie napis na dachu, w życiu byśmy nie trafili. Czerwone litery „Gino Rossi” widać z daleka.

15 lat temu podobnie musieli reagować Włosi. Przyjechali do tutejszej fabryki butów Alka ubijać interes. Nie ubili. Z przerażenia, że można w takim systemie cokolwiek wyprodukować. Zamiast kooperować, woleli zbudować od zera nową firmę. Podwędzili z Alki kilka tęgich głów, założyli joint venture, dali wzory, maszyny i skóry. Pokazali, jak robić buty. Opłaciło się.

Signior Gino Rossi, szewc z dziada pradziada, właściciel małej fabryki butów w Toskanii, miał nosa. Dzisiaj jego firma sprzedaje o połowę mniej eleganckich czółenek i trzewików niż polska spółka.

Start w błocie

— Początki jak w „Ziemi obiecanej”. Kapitał mikroskopijny, my nie mieliśmy wiele, Włosi też nie byli skorzy do ryzyka. Niemal z dnia na dzień zamieniłem gabinet dyrektora handlowego w Alce na pakamerę, a elegancki garnitur — na roboczy kombinezon. Nikt nikomu tu nie salutował. Jak trzeba było, nosiłem kartony, bo nie zatrudnialiśmy magazyniera. Panowie wspólnicy prawie wszystko robili własnoręcznie: malowali regały, ustawiali maszyny, ładowali samochody klientów — wspomina początki spółki Gino Rossi jej prezes Maciej Fedorowicz.

„Na produkcji” pracowało raptem 20 osób (dzisiaj — 250, a ze spółkami zależnymi — 500). Jak padało — brnęli w błocie. Pierwsza sekretarka po dwóch dniach uciekła. Włosi na początku też przeżywali szok, bo albo na rozmowę z Mediolanem musieli czekać osiem godzin, albo wynikały problemy z paszportami dla polskich wspólników. Nawet założenie konta w banku stwarzało kłopoty. Włosi uparli się, żeby to zrobić w Banku Handlowym — jedynym polskim banku, który znali.

— Ale w nim powiedzieli nam, że jesteśmy za małą firmą. Dzisiaj pozostajemy bodajże największym ich klientem w Słupsku. Po kilku tygodniach produkcja ruszyła: 100 par dziennie. I znowu problemy, bo mimo że Gino Rossi pokazał ludziom, jak robić buty — to oni i tak próbowali robić po swojemu. Trochę czasu minęło, zanim zapomnieli o starych nawykach — mówi prezes Maciej Fedorowicz.

Z wykształcenia inżynier mechanik. Pierwsza praca: fabryka maszyn rolniczych, druga: przedsiębiorstwo produkujące trolejbusy. Trzecia: za namową kolegów — fabryka butów Alka. Ciekawe zderzenie.

— Mama mówiła, żebym się uczył, bo jak nie, to odda mnie do szewca. Posłuchałem, ale mimo to — robię buty — żartuje Maciej Fedorowicz.

Zamiast trolejbusów?

— Buty mnie zafascynowały. Ta branża jest jak kalejdoskop. Nieustannie trzeba podążać za modą, wymyślać nowe wzory. To niezwykle inspirujące i motywujące. O butach możemy rozmawiać godzinami — mówi prezes.

Niewiele pozostało z tych grynderskich czasów. Na ściernisku powstała nowoczesna firma konkurująca z włoskimi producentami. Włosi nadal mają w niej udziały. Gherardo Iannelli, były członek zarządu domu mody Prada, chce z Gino Rossi stworzyć fashion house, kreatora mody na miarę firmy z Mediolanu. Fanaberie? Raczej marketing. Marka to największy kapitał.

Lavorazione artigiana

W systemie włoskim produkcja butów odbywa się z bardzo dużym udziałem pracy ręcznej. Włosi mówią o nim lavorazione artigiana (praca rzemieślnicza): maszyny owszem, ale liczy się ludzka ręka. To widać również w Słupsku. Na produkcji huczy jak w fabryce gwoździ. Ścieniarki, fleczarki, ćwiekarki, wykrawarki, stemplowarki… Jedne rozdwajają skóry, inne — kleją podnoski i zakładki, jeszcze inne nadają butom kształt, nanoszą kolorowe apretury. Ścieniarki są tak dokładne, że z łatwością rozdwoją banknot. Mimo to każda z 500 tys. par butów, jakie tu powstają każdego roku, jest inna, niepowtarzalna, nierzadko łamiąca schematy.

Podczas gdy prezes drobiazgowo tłumaczy proces klejenia podnosków, moją uwagę przykuwa coś, co przypomina dużą kabinę prysznicową. Wewnątrz, na wieszakach, wiszą gotowe cholewki.

— To sauna. Cholewki są nawilżane, by były elastyczne podczas ćwiekowania — tłumaczy Zbigniew Aranowski, szef zmiany.

Kilka kroków dalej dwie młode dziewczyny żelazkami prasują damskie czółenka. Skóra musi być idealnie gładka, jak koszula. Potem już tylko apretury, pastowanie, szczotkowanie i do kartonu. Pytam o skóry.

Po chwili jesteśmy w magazynie skór. Jakieś nietypowe? Wkrótce na długim stole lądują dwa wąskie paski skóry do złudzenia przypominające wężowe.

— To z pytona. Prawdziwe, z hodowli, nie jakieś tam sztuczne, tłoczone — magazynier ma swój dzień.

— Mamy też skóry aligatora czy strusia — wylicza prezes.

— Ale struś to kiepski materiał na buty — dodaje magazynier.

Ile kosztują kamasze z pytona? Okazuje się, że można je mieć za osiem stów. W Berlinie — za trzy razy tyle.

Papierowe buty

Gino Rossi jest jedynym w Polsce producentem butów z wyższej półki. Tacy konkurenci, jak Apia, Kazar, Venezia czy Prima Moda, są jedynie importerami i dystrybutorami.

— Jesteśmy wyjątkiem w branży, bo kreujemy modę. Tworzymy kolekcje, produkujemy i sprzedajemy we własnej sieci handlowej. Mamy tę przewagę nad konkurencją, że wytwarzamy i sprzedajemy to, co uważamy za modne i dobre, a nie to, co ktoś nam narzuca — mówi Jan Banaszkiewicz, dyrektor produkcji.

Biuro projektowe mieści się w niewielkim domku, który kiedyś, w co trudno dzisiaj uwierzyć, był siedzibą firmy. Dookoła rzędy butów. Są wszędzie, taki twórczy nieład. To nowe wzory. Na każdy sezon powstaje ich 700-800. Rocznie prawie 1500, z czego połowa trafia do produkcji. Z wyobraźni projektantek przeistaczają się w pergaminowe wydmuszki. Niektóre przychodzą z Włoch, od tamtejszych designerów. Plotery tną skórę, z której powstaje wzór. Potem testy i na produkcję.

Przez uchylone drzwi do łazienki dostrzegam czarną miednicę z parą butów zanurzoną w wodzie.

— Próbne moczenie jednego ze wzorów. Sprawdzamy nieprzemakalność. Różnie je testujemy, czasem sami chodzimy w nich kilka dni, tak jak ja dzisiaj — mówi Jan Banaszkiewicz, wskazując na brązowe mokasyny.

Kto chodzi w butach Gino Rossi?

— Politycy, biznesmeni, artyści, sportowcy. I na przykład straż sejmowa — opowiada Maciej Fedorowicz.

Dzwoni jego telefon. Z biura maklerskiego. Są wieści o emisji. Prezes rozpromieniony. I tajemniczy... Domyślam się, dlaczego, więc pytam, na co pójdą pieniądze z akcji.

— Głównie na rozwój sieci handlowej, na otwarcie nowych sklepów, reszta na nowy magazyn, trochę na nowsze maszyny i system informatyczny. Sklepy to priorytet — tłumaczy prezes.

Jest 16.00. W firmie fajrant. Wtapiamy się w falę 250 pracowników jadących do domu.

Patrzymy na nich, stojąc pod czerwonym napisem „Gino Rossi” i rozmawiamy o planach ekspansji do Rosji i Chin.

A właściwie to dlaczego tak z włoska? Przecież signor Gino Rossi, o którym wszyscy mówią tu z szacunkiem, od dawna nie jest już wspólnikiem w firmie. Czemu nie zmienili nazwy na bardziej swojską?

— A kto chciałby kupować buty od Eugeniusza Czerwonki? — zauważa prezes.

Nie bez racji. Marka to kapitał.