Budynek z początku XX wieku obserwował zmiany nazwy ulicy, przy której się znajduje: od Alej Ujazdowskich przez Lindenallee (aleję Lipową) i Siegenallee (aleję Zwycięstwa, w 1944 r.) po aleję Stalina. W 1956 r. ulica wróciła do pierwotnej nazwy. Mało kto też pamięta, że na początku lat 20. ubiegłego wieku w Kamienicy Pod Gigantami bywał na zaproszenie jej właściciela Antoniego Strzałeckiego ówczesny nuncjusz apostolski w Polsce, późniejszy papież Pius IX. W latach 30. mieściło się tam nawet poselstwo Persji, a podczas okupacji szefostwo niemieckiego uzbrojenia.
DOSTOJNE WNĘTRZA
Po raz pierwszy przekroczyłem progi tego lokalu jako świeżo upieczony lekarz w latach 70. Mieścił się tam podówczas Klub Lekarza. Jego wnętrze robiło duże wrażenie w kontekście PRL-owskiej szarzyny. W jakiś sposób przypominało Ognisko Polskie w Londynie ze znakomitą podówczas polską kuchnią, choć ta w Klubie Lekarza wyskokowa nie była. Dzisiejsza restauracja to zupełnie inny świat. Wysublimowana kuchnia godnie współgra z dostojnymi wnętrzami lokalu. Zadumani nad historią, zagłębiliśmy się miło w lekturę menu. Nie epatuje liczbą potraw, za to wszystkie są smakowo dopracowane.
Restauracja Pod Gigantami
Aleje Ujazdowskie 24 Warszawa
Ogólne wrażenie 5,0
Karta win 4,0
Potrawy 5,0
Wystrój wnętrza 5,5
Obsługa 5,0
Na biznes lunch 5,0
Na obiad z rodziną 3,0
PIKANTNIE I WYBUCHOWO
Zakąsek na pierwszy rzut poszły gęsie wątróbki duszone w sosie malaga z drożdżową grzanką i konfiturą z melona. Smakowo zjawiskowe. Poprosiliśmy z Mecenasem o rekomendację dla nich amanta w kieliszku. Pani z obsługi zaproponowała Sauternes La Fleur Renaissance 2009. Wątróbka (wraz z grzanką) zapiszczały aż z radości, wtórowało im także w zachwytach duszone mango. Zauważyliśmy jednak, że rukola od początku jakoś źle patrzyła na Sauternesa, a w trakcie pierwszego zbliżenia wybuchła na cały lokal nieukrywaną złością. By kontynuować w spokoju degustację, zmuszeni byliśmy zamknąć ją w areszcie na brzegu talerza. Nie była z tego zadowolona. Uśmiechała się złośliwie, obserwując, jak podawano następną przystawkę: krewetki królewskie z pikantym chutney z mango w powiewach kolendry. Krewetki smażone na maśle z dodatkiem czosnku, chili i podlewane winem były pyszne. Także w towarzystwie chutney. Po udanym wyborze wina do wątróbek pani z obsługi poszła na całość. Bez wahania nalała w kieliszki domowe Chardonnay. Zrozumieliśmy sarkastyczny uśmiech kibicującej z boku wątróbki. Zwłaszcza gdy krewetki zaczęły bezlitośnie prać „domowca” po pysku. Wątróbka dobrze chyba wiedziała, że towarzystwo chutney do Chardonnay (zwłaszcza beczkowego) to potencjalny smakowy materiał wybuchowy.
GODNE TOWARZYSTWO
Nie omieszkaliśmy przekazać pani z obsługi naszych obserwacji. Spłynęły one jednak po niej jak woda po kaczce (bez żadnych aluzji politycznych!). Bardzo pozytywnie zareagował za to na sugestię pani (Chablis Premier Cru Fourchaume 2009) grillowany tuńczyk. Podany był z rusztu w kaparowym sosie (z dodatkiem białego wina, tymianku i esencji skorupek z krewetek). Do tego delikatnie skropiony limonką. Krótko mówiąc: świetny. Mecenas nie krył wyrazów zachwytu (ma w tym profesjonalną wprawę). Miłe wrażenie zrobił na nas także argentyński wołowy antrykot, a szczególnie efekty starannego jego starzenia. Towarzystwo na talerzu też miał wyśmienite: sos z zielonego pieprzu, opiekane ziemniaki i karmelizowaną cebulę. A wino? Trzeba przyznać, że pani ponownie udało się wstrzelić. Rioja Muga Seleccion Especial 2006 świetnie do niego pasowała. Może dlatego, że z racji wieku miała już wyłagodzone taniny. Desery też były godne zauważenia. Nie tylko crème brûlée w powiewach wiśni, lecz także szarlotka na ciepło z waniliowymi lodami. Poprosiliśmy o sugestie towarzystwa w kieliszku. Pani bezradnie rozłożyła ręce. Czyżby Giganci nie byli przygotowani na takie zmagania?