5 błędów nie tylko początkującego inwestora

Krzysztof Kolany
opublikowano: 2021-06-06 20:00

Wbrew popularnym opiniom inwestor nie walczy z rynkiem, usiłując go „pobić”. Walkę toczy głównie z samym sobą, z własnymi błędami i słabościami. To ciężkie starcie, lecz istnieje kilka zasad, których znajomość (i przestrzeganie) znacząco zwiększa szanse na wygraną

Z tego artykułu dowiesz się m.in.:

  • dlaczego ważne jest zdefiniowanie celów inwestycyjnych,
  • dlaczego uśrednianie ceny zakupu zniżkującego waloru to droga donikąd,
  • ile trzeba zarobić, żeby odrobić straty,
  • czy dywersyfikacja ma sens i na czym polega,
  • dlaczego siedzenie jest ważniejsze od myślenia.

W mediach, popkulturze czy nawet w branżowych komentarzach inwestowanie przedstawiane jest jak wyścig. Kto kogo objechał, kto zarobił więcej, kto pobił benchmark i kto dowiózł wyniki. Liczy się stopa zwrotu, tylko ta najwyższa i tylko ta najbardziej spektakularna. Ta błędna w moim mniemaniu percepcja nierzadko prowadzi do poważnych inwestycyjnych błędów.

1. Inwestowanie bez celu jest błądzeniem

Dobre inwestowanie bardziej przypomina wspinaczkę wysokogórską lub samotny długodystansowy bieg. Pierwsze, czego potrzebujemy, to cel. Zapisany na trwałym nośniku konkretny efekt, który chcemy osiągnąć w określonym czasie, w określony sposób z określoną tolerancją na ryzyko. Te trzy parametry (kwota, data i maksymalna dopuszczalna strata w danym okresie) determinują strategię i sposób działania inwestora. Bez celu i planu nasze wyniki stają się kwestią przypadku.

Budowa dobrego planu wymusza wiele innych niezbędnych działań. „Przygotowując się do bitwy, zawsze orientowałem się, że plany są bezużyteczne, ale planowanie jest nieodzowne” – powiedział amerykański generał i późniejszy prezydent Dwight D. Eisenhower. Tak samo jest w inwestowaniu. Wszelkie strategie, prognozy i scenariusze zwykle biorą w łeb. Ale sam proces ich kreślenia sprawia, że nasze działania przestają być przypadkowe.

Planowanie uczy konsekwencji, kontroli osiąganych rezultatów i wyciągania wniosków z popełnionych błędów. Siłą rzeczy wymusza więc to wszystko, co cechuje skutecznego inwestora. Ten proces zmusza też do odrobienia „pracy domowej”, jaką dla inwestora jest zapoznanie się z tym, w co w ogóle wkłada pieniądze i czego się po tym może spodziewać. Aby zarabiać na rynku regularnie, nie wystarczy słuchać rynkowych guru lub forumowych naganiaczy. Nie przyniesie efektów bezrefleksyjne podążanie za rekomendacjami analityków. Od myślenia nie zwalnia nas nawet lektura raportu analitycznego czy prospektu emisyjnego. Samodzielne zebranie danych i wyciągnięcie własnych wniosków zwykle przynosi lepsze rezultaty niż podążanie za radami innych. „Nigdy nie inwestuj w spółkę, której biznesu nie rozumiesz” – mawia Warren Buffett.

2. Wejść jest łatwiej niż wyjść

Każda inwestycja powinna zaczynać się od określenia strategii wyjścia. Nie wejścia, tylko właśnie wyjścia. Czyli m.in. tego, co zrobisz, gdy rozwój wydarzeń pójdzie nie po twojej myśli. Gdy już odrobiłeś „pracę domową” , to powinieneś spisać plan transakcji zawierający minimum trzy parametry. Po pierwsze, na jakim poziomie cenowym bezwzględnie zamykasz stratną pozycję. Po drugie, ile na danej inwestycji chcesz zarobić i kiedy zrealizować zysk. I po trzecie, co musi się stać, abyś zmienił decyzję i uznał, że dana inwestycja jednak nie przyniesie oczekiwanej stopy zwrotu.

Ważna w tym wszystkim jest konsekwencja. Ignorancja lub brak strategii wyjścia rodzi całą masę błędów grubego kalibru. Bez planu szybko górę wezmą nasze emocje, które skłonią nas do podejmowania nieracjonalnych decyzji i do kierowania się myśleniem życzeniowym. Stąd bierze się plaga uśredniania cen zakupu zniżkującego waloru. To tak rodzą się „inwestorzy długoterminowi”, którzy trzymają papier, mimo że spadł on o 50 proc. i wciąż idzie w dół. Siedzenie w zniżkującym walorze nierzadko wywołuje emocjonalne przywiązanie do inwestycji i uniemożliwia podjęcie decyzji o cięciu strat. Inwestor traci w ten sposób dwie najważniejsze rzeczy: czas i kapitał. Traci nie tylko pieniądze, ale też szanse na włożenie je w lepiej spisujący się walor. I co nie mniej ważne: szybkie cięcie strat pozwala przyznać się przed samym sobą do błędu bez poważnych konsekwencji finansowych.

3. A ile na tym można stracić?

Sukces w inwestowaniu rzadko kiedy rodzi się z wysokiego odsetka trafnych decyzji. Na rynku nie wystarczy mieć rację. Trzeba ją jeszcze mieć w odpowiednim czasie i miejscu. Dlatego nawet decyzje oparte na poprawnie wyciągniętych wnioskach i prognozy czasem przynoszą straty. Straty są nieuniknioną częścią procesu inwestowania. Nie ma inwestora, który by ich nie ponosił. Gra toczy się o to, aby na dłuższą metę straty nie przykryły nam zysków.

Zatem kluczową kompetencją inwestora powinna być zdolność do szybkiego i zdecydowanego ucinania strat, zanim te zdążą wydrenować go z kapitału. Przy każdej transakcji warto więc przyjąć próg bólu” po przekroczeniu którego natychmiast zamykamy stratną pozycję. Jeśli uznamy, że dany papier wciąż zasługuje na kupno, to nikt nie broni nam kupić go ponownie za jakiś czas. Nierzadko nawet po lepszej cenie. Ale gdy spadki przekraczają naszą tolerancję, to od razu sprzedajemy.

Tabela dylematu inwestora

Ile spadło (w proc.)Ile musi wzrosnąć, by wyjść na zero
1011
2025
3043
4067
50100
60150
70233
75300

Ale jak wyznaczyć własną granicę tolerancji? To kwestia indywidualna, ale z pomocą przychodzi tu prosta matematyka. Jeśli nasza inwestycja notuje stratę 10 proc., to aby wyjść na zero, musiałaby zyskać 11 proc. Jest to założenie dość prawdopodobne. Jeśli tracimy 20 proc., to potrzebujemy zarobić 25 proc., aby wyjść na zero. Trudne, ale wciąż możliwe. Jeśli jednak jesteśmy w plecy 30 proc., to potrzebujemy odrobić 43 proc. Po spadku o 50 proc. nasz papier musiałby się podwoić w cenie, abyśmy odrobili straty, co wydaje się założeniem dość abstrakcyjnym. Aby odrobić stratę 75-procentową, musielibyśmy zarobić 300 proc., co jest już sytuacją w zasadzie beznadziejną. Wydaje się zatem, że w miarę rozsądne limity dopuszczalnych strat leżą w przedziale 10-20 proc.

4. (Nie)wszystkie jajka w jednym koszyku

Nie musisz mieć w portfelu samych najlepszych spółek, aby osiągnąć wynik pozwalający na zrealizowanie celu. Do osiągnięcia sukcesu wystarczą spółki dobre. Nie musisz szukać tej najlepszej i jedynej. To nie jest przecież rynek matrymonialny i nie wiążesz się z walorem na resztę życia. Dlatego też uważam, że poświęcanie całego czasu i zasobów intelektualnych na wyszukiwanie tej jedynej inwestycyjnej „perełki” jest pozbawione sensu. Jestem też przekonany, że w przypadku zdecydowanej większości inwestorów dywersyfikacja sprawdzi się lepiej niż inwestowanie skoncentrowane.

Legendarny inwestor Warenn Buffett mawia, że „dywersyfikacja jest ochroną przed ignorancją” i że „ma ona niewielki sens dla tych, co nie wiedzą, co czynią”, to jednak jego wehikuł inwestycyjny Berkshire Hathaway ma w swoim portfelu kilkadziesiąt spółek, z czego 10 największych pozycji odpowiada za prawie 87 proc. wartości portfela. W świecie finansów brak dywersyfikacji zwykle uważa się za błąd. A już szczególnym rodzajem tego błędu jest zakup akcji jednej spółki za 100 proc. kapitału. Taki inwestor staje się zakładnikiem jednego emitenta.

Rozłożenie kapitału na mniej więcej 20 spółek z różnych branż w teorii (ale często też w praktyce) powinno sprawić, że nasz portfel będzie generował tylko ryzyko rynkowe (tj. wynikające ze zmiany cen na całym rynku) i prawie w całości zneutralizuje ryzyko specyficzne (tj. związane z pojedynczą spółką).

5. Siedzenie ważniejsze od myślenia

- Po spędzeniu tylu lat na Wall Street, po zarobieniu i straceniu milionów dolarów chciałbym wam powiedzieć jedno. To nie dzięki myśleniu zarobiłem grube pieniądze. To zawsze chodziło o siedzenie – powiedział Jessie Livermore, jeden z największych spekulantów w dziejach Wall Street. To chyba najważniejsza lekcja, której wielu (w tym niżej podpisany) wciąż nie potrafi przekuć w praktykę.

Gdy już mamy cel, plan, dyscyplinę, wiedzę, kontrolę nad własnymi emocjami i umiemy dobierać dobre spółki po właściwych cenach do dobrze zdywersyfikowanego portfela oraz szybko tniemy straty… to wciąż nie zarobiliśmy jeszcze ani grosza. Albowiem zarabiamy dopiero, gdy sprzedamy. Problem w tym, że pewnie jakieś 99 proc. inwestorów sprzedaje zbyt szybko. Niewielu jest dana umiejętność „siedzenia” w walorze, który miesiącami lub wręcz latami po prostu… idzie w górę.

Zwykle sprzedajemy, gdy papier zyska 20, 30 lub może 50 proc. Ale prawdziwe pieniądze zarabia się na trzymaniu waloru, na którym mamy setki lub nawet tysiące procent księgowego zysku. Tak, takie rzeczy się zdarzają. Wystarczy wspomnieć zeszłoroczną historię Mercatora, którego akcje zaczynały rok 2020 po cenie ok. 10 zł, by w szczycie covidowej hossy osiągnąć poziom 770 zł (i potem spaść do ok. 250 zł). Ilu było takich inwestorów, którzy byli w stanie utrzymać w rękach tak gorący walor i nie sprzedawać przy cenach rzędu 20 zł, 50 zł czy 100 zł? Albo ilu inwestorów potrafiło trzymać akcje CD Projektu zakupione po ok. 20 zł (już po premierze „Wiedźmina 3”) i „dojechać” z nimi do 400 zł? Wydaje mi się, że także nie było ich zbyt wielu.

Nie warto się łudzić, że zostaniesz inwestorem doskonałym. Ale żeby zarabiać na rynku, wystarczy być inwestorem dość dobrym. Problem w tym, że nawet przyswojenie sobie tych pięciu z pozoru prostych reguł nie gwarantuje sukcesu. Ten osiąga się dopiero po konsekwentnym stosowaniu tych i wielu innych zasad dobrego inwestowania, jakie ludzkość wypracowała przez poprzednie paręset lat.

Obejrzyj także webinary z cyklu Akademia Inwestowania i dowiedz się m.in.:

  • Jakie są niuanse wskaźników giełdowych
  • Jak zarabiać na spółkach dywidendowych
  • Ile trzeba zaryzykować, żeby zarobić