Kupowanie 500-złotowego banknotu na Allegro w roli inwestycji może zupełnie nie mieć sensu. Owszem, na początku ceny dochodziły do 750 zł, a później do około 600 zł, ale nawet niska dopłata do wartości nominalnej często po prostu się nie opłaca.

Na rynku numizmatów papierowe pieniądze rzeczywiście potrafią osiągać niespodziewane dla laików progi, jednak decyduje o tym kilka reguł, których nie może pominąć inwestor. Pierwsza i podstawowa: pokazując banknot sześciolatkowi, narażasz go na zagięcie choćby jednego rogu — to niby nic takiego, ale wystarczy, żeby w 500 zł nie było już nic kolekcjonerskiego.
Papież kontra Kościuszko
Jan III Sobieski nie trafił się jeszcze w portfelu każdemu, a to oznacza, że nie pozwolił mu na to niewielki nakład. Myśląc o gromadzeniu banknotów z tym królem jak o lokacie, trzeba wiedzieć, że sama niższa podaż zdecydowanie nie wystarcza. Jak twierdzi Michał Niemczyk, prowadzący numizmatyczny antykwariat, 500 zł może mieć potencjał, ale wyłącznie w nienagannym, menniczym stanie.
— Włączanie do kolekcji tego nowego banknotu to niełatwy temat, chociaż często pojawia się w pytaniach klientów. Nawet pieniądz obiegowy, jeśli pozostanie w nienaruszonym stanie, może mieć na rynku wyższą wartość, ale trzeba się liczyć z tym, że horyzont czasowy potrafi wynieść kilkadziesiąt lat. Być może po wprowadzeniu euro banknot z Janem III Sobieskim również będzie kolekcjonerski — kiedyś w końcu ludzie płacili dukatami i talarami, nie wyobrażając sobie, że w przyszłości za jeden będzie można kupić mieszkanie w centrum — komentuje Michał Niemczyk.
Dla przykładu, ekspert przytacza banknoty insurekcji kościuszkowskiej, z których taki o nominale 1 tys. zł osiągnął cenę powyżej 120 tys. zł, a taki wart kiedyś 500 zł kosztuje teraz ponad 60 tys. zł.
Równie imponującego wyniku nie zdołał natomiast wypracować banknot z papieżem, który jest przykładem na to, że rynek może zareagować również chłodniej — tak jak w 2005 r. seria 50 zł z Janem Pawłem II wzbudziła duży entuzjazm, tak teraz kosztuje około 70-80 zł. Mowa o pierwszym kolekcjonerskim banknocie wydanym przez NBP, a więc jeśli chodzi o stan zachowania, to świętość dosłownie nieskalana.
Tylko nie przeliczaj
W przypadku pieniędzy, których podstawową funkcją jest realizowanie płatności, inwestycyjną wartość mogą mieć zwykle wyłącznie te, które są prosto z bankowej paczki — niewygięte od przeliczania, nieotarte, z prostymi rogami, bez skazy. W branży taki stan określa się skrótem UNC, od „uncirculated”, co tłumaczy się jako nieobiegowy.
Wbrew pozorom, o zaburzenie tego nienagannego profilu wcale nie jest trudno, bo pieniądz papierowy już z natury jest znacznie wrażliwszy od monet, szczególnie że zdarza mu się nawet chorować. Przechowywany w nieodpowiednim, wilgotnym środowisku może stracić wartość w wyniku rdzawych plamek, podobnie jak kłopotliwe w konserwacji grafiki czy rysunki.
Tak jednak jak dzieła sztuki, banknoty są wyceniane przy jednoczesnej analizie kilku czynników — dlatego nie można wykluczyć sytuacji, w której zabytek w żałosnej formie będzie niezwykle cenny, bo poza stanem zachowania ważna jest również rzadkość. Nowe 500 zł nie jest takim cudem ocalałym unikatem, dlatego inwestowanie w banknot z niekoniecznie ostrożnej drugiej ręki to raczej nie intratne kolekcjonerstwo, tylko zbieractwo. Jeśli zamówimy taką wypłatę z banku i otrzymamy po prostu paczkę świeżych pieniędzy prosto z drukarni, nie musimy też przesadzać i urządzać dla nich specjalnego pomieszczenia, jak postępuje się z niektórymi cygarami czy winami — wystarczy, że trafią w suche i bezpieczne miejsce, w którym nikt nie będzie ich musiał dla pewności przeliczać. Metodą najbardziej profesjonalną jest przy tym tzw. grading, czyli specjalne foliowe opakowanie, w którym odsyła numizmaty największa niezależna instytucja oceniająca stan zachowania.
Jak twierdzi Michał Niemczyk, za amerykański grading kolekcjoner zapłaciłbyprzy tym banknocie 60 USD, czyli prawie połowę jego nominalnej wartości, co w przypadku pieniędzy dostępnych w obiegu dopiero od lutego może się wydawać mało opłacalne. Banknoty dostępne powszechnie są przecież inwestycją bardzo długoterminową, bo na razie nie jest nieosiągalne wypłacenie ich z banku prosto z drukarni.
Jeśli już mamy, można też, nie wyginając papieru, przyjrzeć się numerom — na rynku są pasjonaci tzw. nietypowych numeratorów, którzy płacą czasami ze sporą nawiązką za banknot, na którym są na przykład same zera i 2017 albo cyfry po kolei czy demoniczne trzy szóstki. Zdaniem Michała Niemczyka, można tego spróbować, jednak pytanie, czy inwestycja będzie opłacalna, pozostanie bez odpowiedzi pewnie przez kilkadziesiąt lat. Mając więc w dłoni nienaruszony pieniądz, który właśnie opuścił mennicę, trzeba się zastanowić: czekać, aż zwiększy wartość jako numizmat, czy wydać, zanim inflacja na dobre rozprawi się z jego siłą nabywczą?