Orzechowa limuzyna bezszelestnie podjeżdża pod wyłożoną marmurem klatkę schodową. Prezes w otoczeniu asystentów kieruje kroki do prywatnej windy. Po chwili słychać tylko cichy szczęk złoconej klamki. Uff... Szef jest wreszcie u siebie, w przestronnym gabinecie na 40. piętrze luksusowego biurowca. Długonoga asystentka donosi poranne cappuccino i świeżutki „Wall Street Journal”. Czyż nie tak wygląda początek dnia pracy przeciętnego prezesa banku?
Wojciech Sobieraj, prezes Alior Banku, w trzy sekundy ściera te miraże w proch.
— Nie wiem, czy jest tu w ogóle o czym pisać. Bo ja nie mam gabinetu. I nie chodzi o socjalizm, lecz o zdrowy rozsądek — deklaruje na wstępie energiczny 45-latek.
Szkoła roboty
Że jak? Szef instytucji mającej chyba najbardziej wypasione oddziały w Europie ma do dyspozycji małe biurko z płyty pilśniowej? Wciśnięte w kąt dużego, spartańsko urządzonego open space’u? Ano tak. Ale przynajmniej Wojciech Sobieraj ma blisko do szafy, w której trzyma laptopa. Na komputerze pracuje głównie o świcie i o zachodzie słońca, czyli w domu, w otoczeniu starych książek, które zbiera od dekad. W dzień są narady i spotkania.
Dlatego na jego biurku pustka: ledwie plik papierów i kilka zdjęć z rodziną (całkiem liczną zresztą, bo prezes Aliora ma piątkę dzieci). Z miejsca pracy Wojciech Sobieraj nie chce robić domowego ołtarzyka, w końcu dwa dni w tygodniu jego biurko jest do dyspozycji innych pracowników, np. gości z drugiej centrali w Krakowie. W tym czasie prezes podróżuje po oddziałach Alior Banku. I to tam ma być przytulnie, tam kusi się klientów. W centrali może być jak w dyskoncie, choć zarabia się tu więcej niż u bankowej konkurencji.
— Robota jest do roboty. Tu nie ma miejsca na prywatność, jest miejsce na pracę. Dlaczego nie ma wypasu? Wyznaję szkołę, że od prezesa wymaga się najwięcej, bo i zarabia najwięcej. A do dobrego wykonywania pracy nie potrzebuję np. pozłacanego fotela — przekonuje szef Aliora, który nie ma nawet służbowego samochodu.
Garażowy klimat
W obecnej siedzibie Aliora i tak jest lepiej niż w ciasnym biurze w centrum miasta, gdzie w początkach działania banku 10 osób pracowało przy jednym stole. Klimatyzacja była wtedy niedostępnym luksusem, był za to klimat. Garażowy, twórczy.
— Chciałbym, żebyśmy nie obrastali tłuszczem, zachowali świeżość tamtego start-upu. Działamy w branży usługowej, więc to klient ma czuć luksus, a nie my. Dzięki open space jestem w bezpośrednim kontakcie z pracownikami.Zdjęcia tych, którzy przeszli do nas jeszcze zanim otrzymaliśmy licencję bankową, wiszą na ścianie w głównej sali konferencyjnej. To podziękowanie za podjęte ryzyko — tłumaczy Wojciech Sobieraj. Wcześniej pracował m.in. w nowojorskich instytucjach finansowych. To stamtąd się wzięło umiłowanie do bratania się z korporacyjnym ludem?
— Przeciwnie. Amerykańscy bankierzy pławią się w luksusach. Może więc Alior to jest jakaś forma odreagowania? — pyta retorycznie Wojciech Sobieraj.
W drodze do domu zapewne spotka na drodze kilka wypasionych firmowych limuzyn. Będzie je podziwiał z siodełka swojego skutera.
STRÓŻ W MELONIKU
Jak znaleźć biurko prezesa wśród innych w siedzibie Aliora? Trzeba szukać anioła. Grafika przedstawiająca wizerunek boskiego wysłannika w meloniku pochodzi z czasów, gdy bank szukał swoich marketingowych kotwic. Był więc elegant w meloniku, był i anioł. Ten drugi to zresztą fragment obrazu z kościoła w Szczebrzeszynie, skąd pochodzi Wojciech Sobieraj. Rezultat połączenia dwóch postaci ostatecznie nie trafił na afisze, lecz za plecy prezesa. Anioł stróż?