Kto, tak naprawdę, rządzi w Stanach Zjednoczonych Ameryki? To pytanie tylko z pozoru jest tak łatwe, że aż pozbawione większego sensu. Bo nasuwające się odpowiedzi: prezydent, Izba Reprezentantów, Senat czy — może nieco górnolotnie — demokracja, wcale nie są prawdziwe. Otóż, w USA rządzą... prawnicy.
Jeszcze do niedawna, mimo licznych dowodów na tezę z poprzedniego akapitu, prezydenci, w swoim zadufaniu, udawali, że w nią nie wierzą. Po wydarzeniach sprzed czterech lat, kiedy najtęższe głowy prawnicze oglądały pod światło perforowane głosy wyborców z Florydy (przewaga kilkuset kartek niewyraźnie przebitych przy nazwisku Bush zdecydowała, iż 25 głosów elektorskich z tego stanu przypadło właśnie jemu i uczyniło zeń prezydenta), a inni „wyznawcy Temidy” udowadniali, że mniej znaczy więcej (George W. Bush uzyskał ogółem prawie 0,5 mln głosów mniej niż jego konkurent Al Gore), kandydaci skapitulowali, przestali udawać, i swój los, i prezydenturę złożyli w ręce prawników właśnie. Tyle tylko że i tu jest koło remisu. Sztab ubiegającego się o reelekcję Busha liczy 10 000 prawników, a kontrkandydata, Kerry’ego — 9999, ale dwóch kolejnych zostało zatrudnionych w ostatniej chwili.
System wyborczy USA pochodzi z XIX wieku i tak przystaje do dzisiejszej rzeczywistości jak maszyna parowa do promu kosmicznego: niby ładny, ale nie wiadomo, co z nim zrobić, a próba połączenia musi się skończyć katastrofą. Wyborcy w wyborach, w końcu prezydenckich, wybierają wcale nie prezydenta, tylko elektorów, którzy po kilku tygodniach (w tym roku 13 grudnia) zbiorą się w stolicach swoich stanów i zagłosują na prezydenta i wiceprezydenta. Wyniki referendum w Kolorado (9 głosów elektorskich) mogą zniweczyć uświęconą tradycją zasadę: zwycięzca bierze wszystko. Dopiero 6 stycznia koperty na połączonym posiedzeniu obu izb Kongresu są otwierane, liczone są głosy elektorów, i kandydat, by wygrać, musi otrzymać co najmniej 270 z 538 głosów. Cztery lata temu Bush, choć uzyskał o 540 tys. głosów mniej, zdobył 271 głosów elektorskich i został prezydentem.
Wybór lokatora najbardziej białego z białych domów, najpilniej na świecie strzeżonego fotela i samolotu, najpotężniejszej osoby (dysponującej największymi możliwościami ekonomicznymi, militarnymi...) odbywa się według tak zagmatwanych, niejasnych, archaicznych metod, decydują o nim tak niemerytoryczne względy, że... wyniki są takie, jakie są. A może takie, jakich chcą... prawnicy — w końcu w USA jest ich około miliona. W tej sytuacji naprawdę nie ma się czemu dziwić.
*epitety nadane kandydatom przez inspirowaną przez sztaby amerykańską prasę.