Podpisanie przez prezydenta ustawy podwyższającej wiek emerytalny do „co najmniej 67 lat” (uczynił to w piątek) było oczywistością już w momencie wniesienia jej projektu do Sejmu.
Bronisław Komorowski nie jest tak 100-procentowym automatem podpisowym, jakim był np. Lech Kaczyński wobec produktów PiS. Powiedzmy — 98-procentowym.
Relacje głowy państwa wobec PO przypominają stosunki Aleksandra Kwaśniewskiego z rządami SLD. Incydentalnie zdarza się weto, ale tylko przy tak „strategicznych” tematach, jak nasiennictwo czy przekształcenie uczelni lotniczej.
W argumentacji za podpisem najbardziej zdumiał mnie jeden wątek. Otóż prezydent wywindował okoliczność, że ustawa finalna zasadniczo różni się od projektu, albowiem stwarza możliwość wyboru i jeśli ktoś zdecyduje się na pracę do 67 lat, to otrzyma świadczenie „znacznie” wyższe. Właściwie mógłby pójść na całość i powiedzieć… „dwukrotnie” wyższe.
Przecież wszyscy, którzy na podstawie okresów składkowych będą mieli dawno wyliczoną przez ZUS emeryturę i egoistycznie wybiorą przejście przez ukończeniem 67 lat — karnie stracą z niej aż połowę.
Zamiana emerytury częściowej na pełną następuje z ukończeniem 67 lat, ale nie z automatu, lecz… na wniosek zainteresowanego!
Część starszych ludzi zapomni, spóźni się i dodatkowo ze swojej biedy złoży ofiarę państwu. Ten niegodziwy przepis pachnie niekonstytucyjnością na kilometr.
Wyłącznym celem ustawy jest próba przeciwdziałania niedomykaniu się finansów publicznych. Ten argument oczywiście był podawany, ale w propagandzie władzy często przykrywany gigantycznym kłamstwem, że po dłuższej pracy emerytura będzie wyższa. Powyższy krótki komentarz odsłania zaledwie cząstkę owego kłamstwa.