Gigantyczna operacja logistyczna zastąpienia walut narodowych przez euro przypomina mi mieszanie herbaty w szklance, bez uprzedniego wsypania do niej cukru. Można powiedzieć, że nawet mieszanie w wannie, ale herbata i tak pozostanie gorzka. Pomijając już sentymenty, bo pieniądze i sentymenty to niedobre zestawienie, zastanówmy się nad kilkoma aspektami tego procesu.
Jak rozumiem, głównym motywem przyświecającym ojcom jednej waluty europejskiej jest unifikacja, kolejny jej etap. Tyle że unifikacja, dobra i pożądana w przypadku części do telewizora czy samochodu, niekoniecznie sprawdzi się w przypadku waluty. Nie mówiąc już o sposobie realizacji. O ile bowiem sama nazwa euro jest logiczna i nie budzi wątpliwości, o tyle nijak nie da się uzasadnić, dlaczego europejskie grosze nazywają się centami. Aż tak Europa się zamerykanizowała? No to po co jeść tę żabę — można od razu uczynić dolary walutą obowiązującą również w Europie. Ale w tej sytuacji jest już przynajmniej zrozumiałe, chociaż dalej budzi grozę, dlaczego do koszyka porównującego ceny trafia Big Mac czy puszka coca-coli, a nie chleb i woda mineralna.
Przywiązywanie należnej wagi do pieniędzy jest oczywiście zasadne, ale ich nazwa, wygląd mają już drugorzędne znaczenie. Kiedyś płacono wyprawionymi skórkami czy obciętymi nóżkami kuropatw powiązanymi w pęczki i chociaż było to niewygodne (a ponadto, co komu winne kuropatwy), ważne było, i pozostało, by pieniądze mieć — niezależnie od tego, jak się nazywają i wyglądają. Niech ilustracji posłuży krótka wymiana zdań, jaką miałem okazję przeprowadzić na greckiej prowincji przy okazji kupowania okularów słonecznych. Otóż na moje stwierdzenie, że niestety nie mam drachm, tylko dolary amerykańskie i franki francuskie grecki sprzedawca odrzekł ze spokojem: może pan zapłacić nawet śledziami, byleby pan kupił i zapłacił. No i żeby śledzie były świeże.
I na koniec uświadommy sobie, że pieniądz w postaci materialnej, krążący po świecie i zbyt rzadko, i zbyt krótko, zalegający w naszych kieszeniach, to ledwie bardzo niewielka, i coraz mniejsza, część pieniędzy znajdujących się w obiegu. Wirtualnym obiegu. Więc o co tyle szumu, krzyku, kosztów i zamieszania?