Gorąca wiosna na rynku pracy

Piotr KuczyńskiPiotr Kuczyński
opublikowano: 2007-05-29 14:58

Obecne strajki to temat bardzo kontrowersyjny i jak myślę prowokujący do komentarzy. Jeśli się o tym pisze to nie da się tego robić bez zahaczania o politykę. Premier Jarosław Kaczyński twierdzi wręcz, że strajki są akcją polityczną wymierzoną w jego rząd, ale uważam, że nie ma racji. Ja sam już od wielu miesięcy mówiłem i pisałem, że czeka nas gorąca wiosna.Nie trzeba było geniusza, żeby przewidzieć to, co się musiało wydarzyć, jeśli uprawiało się swoistą propagandę sukcesu. Media, ekonomiści i politycy od wielu miesięcy zachwycają się stanem naszej gospodarki. Polacy są bombardowani informacjami o siedmioprocentowym wzroście PKB, kilkunastoprocentowym wzroście sprzedaży detalicznej i co najważniejsze o dużym wzroście płac. Słyszą też, że miesiąc po miesiącu płaca średnia rośnie o 8 czy 9 procent. Wielu Polaków wyobraża sobie, że rosną one w tym tempie z miesiąca na miesiąc (oczywiście wzrosty odnoszą się do okresu sprzed roku) co musi wywoływać co najmniej niepokój, jeśli nie gniew, bo przecież olbrzymia większość zatrudnionych więcej nie zarabia. Podejrzewam również, że sytuację pogorszyła wicepremier Zyta Gilowska wyciągając jak królika z kapelusza miliard złotych na stadion narodowy. Nic dziwnego, że wielu Polaków zadaje sobie pytanie: skoro tak łatwo można znaleźć w budżecie pieniądze na stadiom to dlaczego nie ma ich na wynagrodzenia nauczycieli czy lekarzy?

Geneza strajków jest więc całkowicie jasna i nie ma w niej niczego tajemniczego. Problem tylko, jak z tego wybrnąć, bo obawiam się, że jest to tylko początek większego procesu. Oczywiste jest, że wiele grup zawodowych zarabia skandalicznie mało. Równie oczywiste jest, że nie jest to wina tego akurat rządu. Pamiętam bardzo dawne czasy, kiedy byłem uczniem liceum (jakieś 40 lat temu) i zastanawiałem się z kolegami nad wyborem uczelni. Już wtedy wszyscy mówili, że jeśli nauczyciel będzie tak mało zarabiał (a zróżnicowanie płacowe było przecież wtedy nieporównanie mniejsze) to do kształcących nauczycieli szkół wyższych pójdą najmniej zdolni uczniowie. Sytuacja lekarzy była lepsza, ale tylko dlatego, że reszta Polaków też zarabiała niewiele. Po zmianie systemu w 1989 roku wszystko pozostało po staremu - nauczyciele nadal zarabiali grosze, a lekarze i personel ochrony zdrowia tracili dystans w stosunku do Polaków zatrudnionych w sektorze prywatnym.

Tyle tylko, że ci drudzy mieli o dużo możliwości „dorobienia do pensji". Część personelu medycznego rzeczywiście traktowana była jak kelnerzy - dostawali dodatkowe pieniądze od wdzięcznych pacjentów, co stało się w zasadzie obowiązującym zwyczajem. Nawiasem mówiąc wydaje się, że w tej konkretnej sytuacji oskarżanie lekarzy przyjmujących „dowody wdzięczności" (nie tych, którzy żądali pieniędzy za korzystnie z publicznej służby zdrowia) o łapówkarstwo jest zwyczajnie niesprawiedliwe. Dlaczego nie można na przykład ogłosić abolicji (równolegle z reformą służby zdrowia) i dopiero po przeprowadzeniu reformy zacząć ścigać za ściśle zdefiniowane przestępstwa? Jeśli zaś chodzi o samą reformę to nie jest prawdą, że tylko prywatyzacja uzdrowi cały system. Pojawią się inne patologie. Dzisiaj na przykład wicepremier Roman Giertych stwierdził, że 98 procent dzieci ma próchnicę. Brzmi to nieprawdopodobnie, ale jeśli tak jest to czy przypadkiem nie jest to wynik praktycznie sprywatyzowanej opieki stomatologicznej? Poza tym czy sprywatyzowane szpitale nie będą starały się wykonywać najdroższych zabiegów/operacji po to, żeby mieć jak najwyższy zysk? Nie przypuszczam, żeby w Polsce powstał system taki jak w USA, gdzie około 40 procent ludności nie ma ubezpieczenia, ale dlaczego nie pomyśleć o modelu szwedzkim czy francuskim? Wszystko tylko nie to, co mamy teraz. Nie jestem specjalistą od reformy służby zdrowia, więc proszę te uwagi potraktować tak, jak na to zasługują - jako opinie laika.

Chciałby w tym wpisie zwrócić uwagę na pewnego rodzaju diabelską alternatywę, przed którą stoi rząd i sejm. Jeśli płace lekarzy i nauczycieli wzrosną to z cała pewnością ruszą za nimi inne grupy z tzw. „budżetówki". Myślę też, że poza „budżetówką", tam gdzie istnieją związki zawodowe, też niedługo rozpoczną się protesty. Wynika z tego, że jeśli rząd ulegnie to dopiero wtedy rozpruje się worek z kolejnymi protestami, a to wcześniej czy później doprowadzi do nowelizacji budżetu (nie radziłbym sugerować się jego doskonałym stanem po pierwszym kwartale) i znacznego osłabienia złotego. Nie jest prawdą, co twierdzi na przykład Roman Giertych, że w demokratycznym państwie nie można sobie wyobrazić nowelizacji budżetu. Nowelizacja ma tylko tyle wspólnego z demokracją, że oba te słowa kończą się na „cja" . Niewykluczone, że majowe osłabienie złotego po części już jest wynikiem strajków. Po części, bo złoty tracił przede wszystkim dlatego, że spadał kurs EUR/USD.

Jeśli rząd będzie bardzo twardy to wcale nie znaczy, że protesty wygasną. Zmniejszy się za to poparcie dla rządzącej koalicji, a to politykom nie będzie się podobało. Jestem bardzo ciekaw, jak to się skończy, bo każde rozwiązanie będzie złe. Najbardziej prawdopodobnym rozwiązaniem będzie pójście na ustępstwa z obu stron, ale to tylko problem odwlecze w czasie. Jeśli wzrost gospodarczy będzie się utrzymywał to temat powróci z większą siłą w przyszłym roku, a jeśli (czego się poważnie obawiam) w 2008 roku będzie szybko rosła inflacja to presja płacowa się znacznie zwiększy. Wzrost presji płacowej będzie stymulował wzrost inflacji, a to z kolei zmusi Radę Polityki Pieniężnej do podwyżek stóp, co zdusi rozwój gospodarczy i zmniejszy zyski przedsiębiorstw. Zmniejszy też wpływy do budżetu, a to zmusi rząd do zwiększenia deficytu budżetowego.

Nie wiem, jakie rozwianie wybiorą rządzący, ale wiem jedno - nadszedł dzień zapłaty. Od wielu lat płace rosły bardzo powoli, a zyski firm bardzo szybko. W dużej części dzięki niskim płacom. Pracobiorcy, za wyjątkiem górników, nie mieli środków nacisku, bo bezrobocie było ogromne, a związki zawodowe słabe. Teraz, kiedy jesteśmy w Unii Europejskiej (dzięki czemu możemy pracować w wielu krajach) i gospodarka się rozwija, a do tego czeka nas EURO 2012 Polacy mogą zacząć żądać wyższych płac i coraz częściej będą je dostawali. Zyski przedsiębiorstw spadną, bo wątpię, żeby dało się zastąpić Polaków Ukraińcami czy Chińczykami (zresztą jest to pomysł bardzo ryzykowny). Taki, bolesny dla budżetu i przedsiębiorstw, proces dostosowawczy jest według mnie nie do uniknięcia i zamiast srożyć się i mówić o akcjach politycznych trzeba myśleć (trzeba było to robić już rok temu) jak problem rozwiązać.