Sportowy kanał telewizji publicznej będzie dla mnie jak piąty medal olimpijski — deklaruje Robert Korzeniowski, perfekcjonista.
„Puls Biznesu”: Jak dziś ocenia pan biznes sportowy w Polsce?
Robert Korzeniowski, przewodniczący Kolegium Sportowego TVP: Coś nareszcie zaczyna się dziać. Dobrego. Zacząłem karierę w czasach kompletnie niebiznesowych, bo w roku 1983. Trenowałem w butach na kartki... Na przełomie lat 80. i 90., kiedy upadały kolejne struktury sportowe, odczuwałem nawet króciutką nostalgię za starszym systemem: przecież wszystko było poukładane... W 1996 roku pierwszy raz miałem do czynienia z próbą sportowego biznesu. Wracając z Atlanty, gdzie zdobyłem pierwszy złoty medal olimpijski, byłem przekonany, że medale z igrzysk mają całkiem komercyjną wartość. Widziałem, jakimi bohaterami są i jakie kontrakty reklamowe podpisują olimpijczycy amerykańscy, którzy stanęli na podium w tych samych igrzyskach co ja. Realia mnie otrzeźwiły. Jedynym, który podpisywał umowy sponsorskie, był początkowo Mateusz Kusznierewicz, a później — krótko — Paweł Nastula. Mateusz już przed igrzyskami dogadał się z Coca-Colą. Paweł natomiast jakiś czas pojawiał się w reklamach Pluszzza. I tyle.
Inne są czasy.
Wówczas wydawało się, że wyniki, medale, rekordy są atrakcyjne dla rozmaitych firm. Ale nie było właściwego gruntu. Jeszcze... Dziś dobrym „towarem” także w Polsce stała się osobowość sportowca, otoczenie, w jakim występuje, atrakcyjność dyscypliny, którą uprawia — czyli wszystko to, co związane z wizerunkiem i możliwością identyfikowania się z nim. Są już firmy zajmujące się menedżmentem i PR sportowym. No i urósł w siłę biznes okołosportowy. Powoli opłaca się mieć hotele, obiekty sportowe, produkować i sprzedawać odżywki, organizować imprezy, mieć kluby, gdzie się płaci abonament.
Dziś sam pan jest częścią sportowego biznesu. Jako zawodnik stawiał pan sobie wysoko poprzeczkę: zdobyć olimpijskie złoto — i to nie raz... Co jest dla pana takim celem w biznesie?
Nigdy w sporcie nie zakładałem ostatecznego szczytu — poza jednym, którym był Olimp w Atenach. Wtedy wiedziałem, że kończę karierę sportową, że nie ma sensu się więcej ścigać, bo kalendarz mi mówi to, co mówi. Zawsze opierałem się na metodzie szczytów etapowych... Dziś podobnym osiągnięciem będzie dla mnie moment, kiedy włączymy pilotem kanał TVP Sport. Wtedy podpisanie umowy z telewizją publiczną przed kilkunastoma miesiącami będzie miało dla mnie szczególny sens, wymiar bardzo konkretny. To jak piąty medal olimpijski, który chciałbym zdobyć.
Upór. Czy kiedykolwiek powiedział pan choćby sam do siebie: „Nie dam rady”?
(cisza) Nie. Całkiem poważnie.. Zawsze wolałem zadać sobie pytanie: „W jaki sposób dam sobie radę?”. Mój przyjaciel Irlandczyk zawsze o mnie mówi: „Bobby to nie jest facet, który lubi problems, to facet od solutions”. Z problemami żyjemy wszyscy, ale dla mnie są one tylko łamigłówką, wyzwaniem. Okupuję to często pokiereszowaniem przez życie, nerwami, stresem, ale jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się powiedzieć: „Tutaj już jest ściana, tu się nie da”.
„Wpadam często w pułapkę mierzenia innych własną miarą (...) jestem autorytarny i to ja często wyznaczam drogi i cele, więc jeżeli ktoś chce ze mną przebywać, musi się z tym pogodzić” — tak mówił o sobie Korzeniowski sportowiec. Przewodniczący Kolegium Sportowego TVP zachowuje się tak samo?
Tak. Ale... Artysta czy sportowiec to indywidualista — często ocenia innych jedynie własną miarą. W zarządzaniu firmą trzeba brać pod uwagę, że jeśli ludzie na pewnym poziomie są absolutnie efektywni, to nie ma sensu za wysoko podnosić wymagań, żądać wysiłku znacznie ponad ich możliwości. Poza tym... I życie sportowca trudno ograniczyć do samotności, do strzału startera czy finiszu. Często-gęsto zapominamy, że przygotowywanie do startu to wielki biznes: struktury działaczy, lekarze, trenerzy, media, sponsorzy... Już wtedy trzeba się uczyć, że „nie wszystko zależy tylko i wyłącznie ode mnie” — jak w zawodach. W mojej nowej pracy najtrudniej było chyba ustalić priorytety. Nawet żartuję, mówiąc pracownikom: „Nie myśl, że ja tego nie widzę czy nie wiem. Po prostu na razie ci odpuszczam, bo mam coś ważniejszego do zrobienia”. Kierując się zasadami silnych priorytetów, kilka rzeczy udało mi się zrobić, ale wielu, tych trzeciorzędnych, nawet nie dotknąłem. Uznałem: jest czas. Bo chcąc robić wszystko perfekcyjnie, stracimy w zarządzaniu firmą z horyzontu główny cel.
Wśród pana pracowników krąży anegdota, że jakby skaleczyć Korzenia, to wypadną z niego śrubki.
(śmiech) Rzeczywiście, cenię sobie poukładanie, rzetelność, efektywność. Ten światek sportowo-dziennikarski, przypominający czasem cyganerię, niesamowicie mnie szokował... Jak można umówić się na przykład z kimś trzy miesiące wcześniej na godzinę 15.00 i dzwonić dzień wcześniej z pytaniem: „Potwierdzasz, będziesz?”. „Przecież już mówiłem, że tak” — odpowiadałem. Tak to u mnie działało. Szanowałem siebie i innych. Precyzyjnie wszystko planowałem, choć dużo w tym było emocji i serca. Te śrubki są przenośnią, ale jeśli nie poukładamy sobie życia, nie stwierdzimy, kiedy jest czas na improwizację, to nie będziemy sobie mogli na nią pozwolić.
Szaleństwo, ale zaplanowane?
Okiełznane. Byli tacy, którzy myśleli, że jak Korzeń wyjedzie na obóz sportowy, jest jak „nakręcony”. Zna datę początku i końca. Robi swoje, śpi, je — i tyle. Automat. Ci, którzy mnie lepiej poznali, odkryli, że potrafiłem wyjeżdżać na safari, obchodzić hucznie urodziny, wypuścić się na targowisko, by szukać antyków. Albo spontanicznie stanąć nad oceanem, rozebrać się i skakać przez 40 minut — z fali na falę. Inni pytali wtedy: czy zgłupiałem? To takie małe, kontrolowane szaleństwa. Wiedziałem, że jeżeli dzisiaj nie poszaleję, to za pół miesiąca zwariuję w tym reżimie. Trzeba było szaleństwa zaplanować — i po nich wracać do roboty.
Chyba pracować teraz trudniej. Czy redakcja sportowa w specyficzny sposób odczuwa zmiany w zarządzie czy w radzie nadzorczej TVP?
Nie da się tego nie odczuwać. Idzie o proces decyzyjny. Kto inny składa podpisy, trzeba czasem poczekać... Jeżeli chodzi o moją codzienną, rutynową pracę — nie ma specjalnego kłopotu. Normalnie przygotowujemy programy, kolejne transmisje. Ale jeżeli chodzi o rozstrzygnięcia strategiczne, no, to zmiany oczywiście w jakimś sensie je spowalniają, ale potem następuje przyspieszenie... Ot, choćby mój najważniejszy cel: w ciągu kilku miesięcy uruchomić kanał sportowy. Nie było przewodniczącego KRRiT i — mimo rozpoczętego procesu koncesyjnego — nie miał kto złożyć podpisu pod koncesją... Czekam zatem na podpis przewodniczącej i wtedy startujemy.
Kanał sportowy — to jedno. Za pasem inne wielkie przedsięwzięcie: transmisje z mistrzostw świata w piłce nożnej. Razem z Polsatem.
Polsat był najbardziej zainteresowany w podziale tego tortu. Poprzednie mistrzostwa też transmitowaliśmy wespół z tą stacją. To silny partner na rynku medialnym: ma dwa kanały sportowe, więc byliśmy konkurentami, ale również naturalnymi partnerami. Bywa, że kupujemy licencje sportowe, mając w świadomości, że sublicencje nabywa Polsat. Albo odwrotnie: Polsat się zgadza, że możemy coś retransmitować. Ostre wejście do gry ITI — kupiło Ligę Mistrzów, Formułę 1 i będzie mocno aktywne na rynku sportowym — stworzy nową sytuację. Tak spokojnie jak do tej pory chyba już nie będzie.