23 listopada kończy się pięcioletnia kadencja Jacka Jastrzębskiego jako szefa Urzędu Komisji Nadzoru Finansowego. Jest to jedna z tych posad, których obsada leży wyłącznie w gestii premiera. Zgodnie z ustawą jednak „Przewodniczący Komisji pełni obowiązki do dnia powołania swego następcy”, co oznacza, że nie trzeba wyznaczać nowego już 23 listopada - można pozostawić decyzję rządowi, który uzyska wotum zaufania. Jeśli jednak PiS zajmie się tym na odchodnym, wskazanie nowego przewodniczącego KNF może być jedną z ostatnich decyzji Mateusza Morawieckiego (lub jego następcy wskazanego przez prezydenta) i jedną z najważniejszych ze względu na długofalowe skutki. Szef nadzoru ma bardzo silne umocowanie w strukturach administracji państwa. Podobnie jak prezes NBP jest w praktyce nieodwoływalny – można go wymienić, tylko jeśli złamie prawo. Jego szerokie kompetencje w zakresie monitorowania i kształtowania rynku wynikają nie tylko z prawa, ale też wypracowanej przez lata polityki nadzorczej.
Merytoryczna nominacja
Nic dziwnego, że rynek od dawna spekuluje w sprawie przyszłości Jacka Jastrzębskiego. Choć przewodniczący nie ma i nie miał związków z polityką, jego posada w całości zależy od polityków - przede wszystkim Mateusza Morawieckiego i jego pozycji w partii.
- Wyznaczenie Jacka Jastrzębskiego na szefa KNF było jedną z niewielu merytorycznych personalnych decyzji premiera. Przez osiem lat rządów PiS przyzwyczaiło nas, że każda nominacja jest możliwa – mówi osoba z rynku.
Kiedy jednak w lutym tego roku dyrektorką generalną KNF została Renata Oszast, bliska znajoma premiera, od razu pojawiły się spekulacje, że przyszła do urzędu, żeby na jesieni przejąć stery KNF. Z kolei gdy w maju pojawiła się informacja o znaczących podwyżkach pensji przewodniczącego i zastępców, rynek uznał to za próbę zatrzymania w nadzorze Jacka Jastrzębskiego. Minął miesiąc i zaczęto plotkować, że podwyżka ma dać mu zarobić, zanim opuści urząd. Wtedy po raz pierwszy w obiegu pojawiło się nazwisko Beaty Daszyńskiej-Muzyczki, prezeski Banku Gospodarstwa Krajowego, jako potencjalnej przyszłej szefowej nadzoru.
Wróciło ono na rynek w ostatnich dniach, jeszcze przed wyborami. Pogłoska o potencjalnym transferze szefowej BGK do KNF związana była z tezą, że Mateusz Morawiecki nie będzie dłużej premierem, nawet jeśli PiS zostanie na trzecią kadencję. Na odchodnym miałby on obsadzić urząd KNF kimś zaufanym z bliskiego kręgu.
- Słyszałem taką plotkę, ale nie wiem dlaczego ktoś ją rozpuszcza. Jakiś czas temu premier poinformował przewodniczącego, że chciałby go powołać na kolejną kadencję. Nic mi nie wiadomo, żeby coś się zmieniło – mówi osoba bliska obozu władzy, zastrzegając, że dopóki nie ma decyzji, wszystko może się zdarzyć.
KNF jako przechowalnia
Pytanie, na ile wiążące będą słowa wypowiedziane przez premiera przed wyborami i jaki wpływ na decyzję będzie miała perspektywa utraty władzy przez PiS. Zdaniem naszych rozmówców jest ryzyko, że urząd stanie się przechowalnią dla polityków i menedżerów tzw. dobrej zmiany, którzy w najbliższym czasie stracą posady. KNF nie jest tak atrakcyjnym kąskiem jak np. NBP, który zatrudnia blisko 3,5 tys. osób i ma niemały budżet. Komisja ma trzy razy mniej pracowników i pulę pieniędzy limitowaną ustawą budżetową. Mimo to wynagrodzenia kierownictwa i perspektywa 5-letniej kadencji mogą być atrakcyjne.
- UKNF pozostał jedyną nieupolitycznioną instytucją w administracji skrajnie upolitycznionej przez PiS. Premier dbał dotychczas o niezależność nadzoru - mówi jeden z naszych rozmówców.
Jednorazowi przewodniczący
Zgodnie z ustawą przewodniczący nadzoru może sprawować urząd przez dwie kadencje. Dotychczas nikomu nie udała się ta sztuka. KNF została utworzona przez rząd PiS w 2006 r. Na przewodniczącego typowany był Cezary Mech, pomysłodawca i promotor połączonego nadzoru. Ku niemałemu zaskoczeniu rynku został nim jednak Stanisław Kluza, ekonomista, przez kilka miesięcy minister finansów w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. Funkcję pełnił przez pełną kadencję do 2011 r. Stery przejął po nim Andrzej Jakubiak, co również było niemałą niespodzianką, bo do KNF przyszedł z warszawskiego ratusza. Jednak wcześniej, w latach 90., był zastępcą dyrektora nadzoru bankowego, a później zasiadał w zarządzie NBP i szefował departamentowi prawnemu. Po zakończeniu kadencji w 2016 r. premier Beata Szydło powołała na przewodniczącego Marka Ch., byłego członka RPP, który podał się do dymisji 14 listopada 2018 r., a dwa tygodnie później został aresztowany (patrz ramka).
Jacek Jastrzębski objął urząd w krytycznym dla rynku finansowego momencie – 23 listopada 2018 r., w samym szczycie gigantycznego kryzysu związanego z tzw. taśmami Leszka Czarneckiego. Kilka miesięcy wcześniej, w marcu, Marek Ch., ówczesny przewodniczący KNF, miał mu przedstawić korupcyjną propozycję. Inwestor nagrał rozmowę i upublicznił jej treść 13 listopada.
Kadencja w ciężkich czasach
Jacek Jastrzębski jest profesorem prawa z UW. Od 2008 r. pracował w PKO BP jako wicedyrektor departamentu prawnego. Jako nowy szef nadzoru z marszu musiał zmierzyć się z bardzo poważnym wyzwaniem - ustabilizowaniem rynku po regularnym runie, jakiego po ujawnieniu taśm doświadczył Getin Noble Bank.
Wyzwań nie brakowało mu przez całą kadencję, podczas której uporządkował i sprofesjonalizował struktury urzędu (m.in. pierwszy raz w historii KNF zlecił przygotowanie strategii). W tym czasie nastąpiła uporządkowana upadłość Idea Banku i Getin Noble Banku. Wybuchła pandemia, a wraz z nią pojawił się problem utrzymania ciągłości działania systemu bankowego w trybie pracy zdalnej. Rozpoczęła się też wojna w Ukrainie i doszło do runu na bankomaty. Najtwardszym orzechem do zgryzienia okazały się kredyty frankowe. W 2020 r. przewodniczący KNF zaproponował bankom rozwiązanie problemu w ramach ugód z klientami. Jedynym dużym bankiem, który podchwycił tę inicjatywę, był PKO BP. Program ugód na szeroką skalę ruszył dopiero w tym roku, po miażdżącym dla banków wyroku TSUE.
Jacek Jastrzębski jest chwalony przez bankowców, i krytykowany przez świat ubezpieczeń za rekomendacje, które utrudniały biznes (m.in. dotyczące wyliczania odszkodowań za szkody komunikacyjne). Dla jednych jest tym, który zdetonował bomby na rynku finansowym, dla innych - rozczarowaniem.
– Gdy obejmował urząd, wszyscy liczyli, że wykorzysta doświadczenie z pracy w biznesie, żeby tchnąć w nadzór rynkowego ducha. Niestety z czasem okazało się, że to nie on zmienił urząd, ale urząd jego - mówi menedżer podmiotu nadzorowanego przez UKNF.
Krytycy wytykają także szefowi nadzoru, że za jego czasów na GPW doszło do wielu mniejszych lub większych afer, za które nikt nie poniósł kary, a podmioty regulowane były nękane licznymi kontrolami i karami.