Przy odprawie paszportowej wita napis: „Niepodległość. Pokój. Demokracja. Jedność. Postęp”. Po przekroczeniu granicy wietnamsko-laotańskiej, potwierdziły się statystyki dotyczące biedy.
Drogi, a właściwie ich brak, o czym miałem okazję się przekonać, jadąc autobusem. Nie, nie autobusem — raczej piekłem na kółkach. A w nim wyblakły, seledynowy fotel, z lichej podróby skóry. Fotel, do którego cały się kleiłem. Fotel, w którym nie można było usiedzieć, położyć się. Nie było sposobu, a jednak zastępował mi łóżko przez 26 godzin podróży. Oczywiście autobus był pozbawiony klimatyzacji i wiatraków. Trzęsło niesamowicie. Czułem każdą dziurę laotańskich dróg — bezdroży.
Za oknem przesuwały się aż fluorescencyjne pola ryżowe. Brunatno-zielone lasy, porastające góry. I mgła. Wśród zieleni biegła kręta, górzysta, wyboista droga. Po bokach stały domki z drewna tekowego, na palach. Wciąż powtarzające się obrazki: rozpromienione, nagie dzieci radośnie chlapiące się w mulistych rzekach. I te bambusowe chatki — coś na kształt paśników w Puszczy Piskiej, tu kryte liśćmi palmowymi.
Tak radosnych twarzy i szczerych uśmiechów jeszcze nie widziałem. Średnia pensja w Laosie — 350 doalrów. Rocznie.
Kon zarabia 25 dolarów miesięcznie w ministerstwie komunikacji. Studiował w Baku, więc rozmawiamy po rosyjsku. Jest przezabawny. Dwa, trzy razy w tygodniu zaprasza do domu znajomych. Tym razem 10 osób. Przyszedłem później, więc muszę wypić piwo duszkiem. Piwo zresztą leje się strumieniami. Ale do jednej szklanki z lodem, która krąży wokół stołu. Każdy pije — nie można odmówić — i oddaje szklankę rozlewającej dziewczynie. Ta przeciera szkło, dorzuca lód, nalewa piwo i podaje następnemu w kolejce.
Stół pozastawiany jest tradycyjnymi laotańskimi potrawami. Grillowane mięso wieprzowe (nietoperzy ani żab się nie dopatrzyłem, a to ponoć normalna przekąska). Sałatka z papai? Najostrzejsza rzecz, jaką w życiu jadłem. Liście bazylii i sałaty. Bagietki i klejący ryż. Je się rękoma i... ze smakiem.
Roześmianemu towarzystwu wtóruje melodia z telewizora. To muzyka z Tajlandii. Nie ma do czego porównać. Azjatycki pop. Teledyski, w których musi występować dziewczyna i chłopak, kręcone są na tajskich plażach. Treść — obowiązkowo — o miłości, przeważnie niespełnionej. Znajomi Kona, a i on sam, śpiewają przeboje. Próbuję, ale mi nie wychodzi. Jest wesoło! Dziś znów idziemy na imprezę — do lokalu.
Podobno Laotańczycy są strasznie leniwi.
— Tutejsi pracodawcy wolą zatrudniać Wietnamczyków — ze względu na wydajność pracy — mówi mi polski ambasador — pan Gerlach.
Ale to nie ze względu na ludzi do Laosu przyjeżdżają turyści. Jak magnes przyciągają ich budowle sakralne. Nie na długo: średnio turysta zostaje tu 5 dni.
Atrakcja turystyczna numer jeden to Luang Prabang, które odwiedzę za parę dni. Teraz pan ambasador z żoną (czyli cały zespół polskiej ambasady) polecają mi Budda Park.
Wsiadam w lokalny autobus i przez dziury w drodze jadę 20 km. Rzeczywiście, to miejsce robi wrażenie — mimo że kompleks powstał w 1968 roku. Betonowe posągi Buddy, betonowe figury. Wszystko skąpane w rażącym słońcu, które góruje pośród chmur, na mocno błękitnym niebie. Wśród figur przechadzają się turyści. I mnisi.
Najważniejsza w Laosie jest świątynia Pha That Luang. Jej monumentalna, jaskrawo złota stupa to symbol buddyjskiej religii i laotańskiej suwerenności. Budowę rozpoczęto w 1566 roku. Dziś prowadzi się prace restauracyjne, więc cały kompleks jest prawie niedostępny. Widać robotników, pewnie wietnamskich, bo uwijają się jak w ukropie, odnawiając dachówki. Już niedługo znów będzie można podziwiać Pha That Luang, ja tymczasem udaję się do Wat Sok Pa Luang.
Pełna nazwa to Świątynia Mahaphutthawongsa Pa Luang Pa Yai, z czego część oznacza Świątynię Leśną. I to się zgadza! Wśród palm i rozłożystych wysoki drzew znów spacerują mnisi. Atmosfera? Jak na mazurskich koloniach.
Zaczepia mnie jeden z duchownych w pomarańczowej, luźnej szacie. Mówi, że dopiero zaczyna się uczyć angielskiego. To zresztą słychać... Codziennie od piątej do siódmej rano ma lekcje. Później oddaje się medytacjom i lekturze świętych ksiąg.
— Skoro już tu trafiłeś, musisz skorzystać z sauny i masażu. Nie pożałujesz... — zachwala.
Mus to mus. Przedzieram się przez las, podążając za drogowskazami. Dostaję czysty kawałek materiału, w który się owijam i wchodzę w kłęby dymu. Pachnie ziołami.
— Bazylia, cynamon i trawa cytrynowa, reszty nie umiem powiedzieć po angielsku — mówi mnich.
Pachnie tu przepięknie, jest gorąco. W tej małej, drewnianej saunie trwam do granic wytrzymałości i ociekający potem wychodzę. Ziołowa herbatka — i masaż. Uśmiecha się do mnie, jak zwykle szczerze, na oko 40-letni Laotańczyk.
Kładę się na bambusowej leżance i zaczyna się prawdziwy, zdrowotny masaż ciała. Na plecach czuję stopy masażysty... Błogi relaks i zdrowe wyciąganie mięśni...
Już się ściemnia, a ja mam jeszcze tyle do zobaczenia! Kolejne świątynie. Haw Pha Kaew (powstała w 1565 r.) i Wat Si Saket (1818 r.) stoją koło siebie. Są tak inne od tych, które widziałem np. w Chinach. Nie ma tłumu turystów z aparatami. Nie ma rozdziawionych, zachwalających skośnookich twarzy.
Jest za to skupienie i religijna atmosfera. Święte miejsca, w których historia szepcze buddyjskie mądrości. Miejsca spokoju i skupienia. Czas na chwilę relaksu wśród drewnianych wiat, w korytarzach z posągami Buddy. W jednym z nich jest 10 136 posągów. Małych i dużych. Z drewna, z kamienia i z brązu. Atmosfera sprzyja wędrówkom w czasie.
Czas na Patuaxai. Do złudzenia przypomina Łuk Triumfalny, stąd wzięła się jego lokalna nazwa. Jak na ironię, wybudowany został w 1969 r. z amerykańskiego cementu, przeznaczonego na budowę lotniska. Teraz dumnie triumfuje w centrum Vientiane.
A na ulicach pięćsettysięcznej stolicy (największego miasta Laosu) jest spokojnie. W porównaniu z drżącym od klaksonów Hanoi jest jak w Ciechocinku. Jeżdżą przeważnie tuk-tuki (trójkołowe motocykle z wbudowaną i zadaszoną naczepą). Hałasują, to fakt, ale nie trąbią. Widzi się też samochody, czasem przypominające muzealne eksponaty. Toyoty, Peugeoty, Renaulty z początku lat 70. i starsze. Ale widać i nowoczesne terenowe Land Rovery czy luksusowe Mercedesy — w nich biali. Pełno też skuterów i motorków.
Biednie, brudno. I niepowtarzalny urok stolicy najbiedniejszego państwa Azji.