Mała Nowa Zelandia

Stanisław Majcherczyk
opublikowano: 2004-05-28 00:00

Od dawna dochodziły nas wieści o winnym pensjonacie w Szwajcarii Kaszubskiej. Wytropienie Kania Lodge wymagało nie lada wysiłku, a dojazd tam po wiejskich dróżkach — drugie tyle.

Najpierw przeprowadziliśmy telefoniczny zwiad gastronomiczny. Co do menu: codziennie podaje się tam tzw. posiłek dnia. Gdy zapytaliśmy, co ostatnio do gości trafiło, usłyszeliśmy o smakowitościach — jak jagnięcina po nowozelandzku w czosnku z rozmarynem i akcentami mięty, polędwica marynowana w winie, pieczona kaczka z sosem z pigwy, ryba dnia w sosie winno-śmietanowym. Padły też zaskakujące, jak na kaszubskie odludzie, nazwy dań orientalnych — w tym tajska zupa czy ostry kurczak Fajitas (kuchnia tex-mex). Z deserów posłyszeliśmy o gruszkach w winie czy torcie Pavlova. Są szanse, by po przyjeździe natknąć się na któryś z wymienionych specjałów, ale pod warunkiem, że parę dni przed przyjazdem telefonicznie uprzedzimy kuchnię o kulinarnych preferencjach.

Poprosiliśmy o pozycje z karty win. Wówczas padło pytanie: „Czy to rozmowa na pewno lokalna?”. Bo jeśli nie — musimy się spodziewać potężnego rachunku telefonicznego, bo win mają koło setki. Od razu zamówiliśmy stolik i nocleg.

Polnymi drogami

Gdy po przedarciu się przez kaszubskie wioski, krętymi polnymi drogami dotarliśmy w końcu do miejsca przeznaczenia, oczom naszym objawił się — na szczycie pagórka — zespół domków o nietypowej dla okolicy architekturze. Powitali nas autorzy tego projektu: John Borrell wraz z małżonką, Anną.

Siedząc na otoczonym przystrzyżoną angielską trawką tarasie, rozglądaliśmy się po okolicy. Zewsząd — jeziora! Rozmowa szybko zeszła na wina. I wtedy z ust gospodarza padło coś, co nas zelektryzowało. Pan John Borrell (zwany przez okoliczną ludność Panem Dżonem) rzucił, że win w ofercie Kania Lodge nie uświadczymy w żadnym polskim sklepie!

Gdy z kuchni dochodzić zaczęły odgłosy krzątaniny, Pan Dżon odtrąbił dobór win do kolacji. Mieliśmy kłopot — nikt z nas nie wiedział, co na kolację dzisiaj będzie. Na gwałt znaleźć trzeba było wymówkę, by przepytać kuchnię, nie dekonspirując tajnych celów naszej misji. Jeden z nas przeprosił na chwilę towarzystwo — pod pozorem uzyskania informacji, czy kuchnia ma umiejętność przyrządzania dań koszernych, bo kogoś się z tamtych stron spodziewa (swoją drogą: ma, ale brak w okolicy rabina tworzy trudności techniczne). Gdy wrócił promiennie uśmiechnięty, wszystko było jasne. Na przystawkę posmakujemy Caponate — czyli oberżyn gotowanych w białym winie — z pomidorami, bazylią i czosnkiem. Daniem głównym będą — lekko zgrillowane — marynowane płatki wieprzowiny z cukinią, szczypiorkiem i cytrynowym pieprzem. Do tego podsmażone na masełku lekko podgotowane młode ziemniaki.

Z piwniczki nr 1

Ruszyliśmy za Panem Dżonem gęsiego do winnej piwniczki (są dwie). Tu królowała podstawowa oferta o rozpiętości cen od 25 do 225 zł za butelkę. Wśród win wypatrzyliśmy francuskie Domaine L’Ameillaud, Cote du Rhone czy — warte grzechu — ChČteau de Seguin z Bordeaux. Najciekawsza była jednakże oferta z antypodów — wina takich australijskich producentów jak ChČteau Reynalla, Ebenezer czy Leashingham Estate. Największe wrażenie zrobiła oferta z Nowej Zelandii: 15 różnych win (w tym z To Mata Estate), o których Pan Dżon wyrażał się z afektem. I mimochodem oświadczył, że wszystkie wina w Kania Lodge można kupować na kieliszki! Czegoś podobnego jeszcze w Polsce nie widzieliśmy! Poprosiliśmy o potwierdzenie informacji po angielsku. I padło: „Yes”!

Nie ujawniając przyczyn naszej wizyty, poprosiliśmy gospodarza o dobór win do kolacji — by pasowały do wszystkich proponowanych potraw. Zdecydował się na trzy trunki — sami mieliśmy ocenić, który najbardziej nam pasuje. Dwa czerwone: Kumeu River Melba 1999 Merlot Malbec z Nowej Zelandii i Ramitello 1999 Di Majo Norante, Campomarino z Włoch oraz białe: Chardonnay 2001 Glen Carlou S. z Afryki Południowej.

Zasiedliśmy do stołu. Kątem oka obserwowaliśmy ocieplające się z piwnicznych chłodów odkorkowane czerwone wina, oddychające kaszubskim powietrzem. Z kubełka z lodem wyglądało schłodzone białe winko.

Caponate

Najpierw na stół zajechały gotowane w białym winie bakłażany (Caponate) — wyborne! Zdecydowanie dobrze poczuły się w białym, winnym towarzystwie (chłodziutkie Chardonnay). Oba czerwone (bardzo dobre winka) tłumiły bogatymi wdziękami finezyjną kompozycję przystawki. Gdy wniesiono danie główne, pękaliśmy z ciekawości, które z wybranych wcześniej win tym razem okaże się najlepsze. Mięso wylegiwało się parę dni w korzennej marynacie, nim dopuszczono je do grilla, ale miało mały mankament. Wieprzowe płatki były ciut za bardzo wysmażone — na przyszłość radzimy wcześniej powiadamiać kuchnię o naszych oczekiwaniach.

Obydwa wina czerwone (temperatura 18,1 st. C) dla tego raczej lekkiego dania wydały się nam trochę zbyt ciężkie. Może sytuacja diametralnie by się odmieniła, gdyby — przez oczekiwanie — wina za bardzo się nie ociepliły i pilibyśmy je w temperaturze jakichś 16 st. C? Świetnym kompanem dla wieprzowiny było za to — ponownie — Chardonnay! Nie poradziło sobie jedynie z przepysznymi truskawkowymi naleśnikami, ale to nic dziwnego. Przy naleśnikach gospodarz uraczył nas kieliszkiem kanadyjskiego wina z klonu (Canadian Maple Wine) — o którego istnieniu, prawdę mówiąc, nikt z nas nie słyszał.

Z piwniczki nr 2

I właśnie wtedy Pan Dżon oświadczył: oto moment, by się przemieścić do stojącego opodal budyneczku — do najbardziej lubianej przez gospodarza winnej piwniczki.

Oddzielona od winnego salonu ciężkimi, drewnianymi drzwiami trzyma niezależnie od pory, temperaturę około 13 st. C. Tu latami wylegują się na półkach najlepsze okazy z kolekcji Pana Dżona. O dziwo — wszystkie także można zamawiać na kieliszki. Wybrawszy ofiary, przeszliśmy do saloniku; rozpalono w kominku. Sącząc włoskie Bardilino Classico, post factum uznaliśmy je za dużo lepszego czerwonego towarzysza niż wcześniejsze propozycje do wieprzowiny, Pan Dżon snuł opowieści o swoim życiu.

Na Kaszuby trafił z Nowej Zelandii. Ale wcześniej zahaczył o Wietnam, gdzie był korespondentem wojennym, pisał też reportaże z wojny domowej Nikaragui i z paru równie niespokojnych zakątków. 3 lata pracował też we wschodnioeuropejskim biurze Time’a— w najgorętszym dla Polski okresie. Tęskniąc za sielską Nową Zelandią, postanowił stworzyć w Europie jej małą namiastkę. Polskę wybrał ze względu na żonę — potem zaś jakoś padło na Szwajcarię Kaszubską...

Przyjemnie zmęczeni winno-kulinarnymi doświadczeniami wolnym krokiem przemieściliśmy się do przestronnych, w neoskandynawskim stylu urządzonych pokoi. Byliśmy przekonani: ponownie tu przyjedziemy. I to na dłużej niż jedną noc.