To znaczy – obaj przekazali światu zero konkretów w bardzo krótkich oświadczeniach, tylko oni wiedzą, co ukryli. W sumie jedynym faktem upublicznionym okazał się… brak standardowego lunchu, car Kremla wypuszczony został z Alaski na głodniaka i pojadł dopiero na pokładzie swojego samolotu. Ta specyficzna dyscyplinarka potwierdziła, że Donald Trump jednak odebrał od zauszników sygnały, że hołubienie zbrodniarza wojennego na czerwonym dywanie i nadzwyczajne zabranie go do prezydenckiego samochodu, czyli słynnej „bestii”, było wizerunkowym ostrym przegięciem w zestawieniu z betonową postawą Putina. Z bazy obaj wrócili na lotnisko już odrębnie.
Sensacyjność szczytu na Alasce uzasadniała ogromne globalne zainteresowanie. Oczekiwania choćby zapalenia światełka w tunelu tragicznej wojny obronnej Ukrainy z napastniczą Rosją nie miały jednak podstaw merytorycznych. Były naiwnym zbiorowym chciejstwem, wyrazem łaknienia szeroko rozumianego Zachodu – bo przez znaczną część ludzkości konflikt postrzegany jest jako graniczny zatarg wewnątrzsłowiański – żeby cokolwiek drgnęło. Komentarzowi z 11 sierpnia nadałem oczywisty tytuł „Nadzieje na choćby rozejm są iluzoryczne”, jego trafność nie jest żadną satysfakcją. W Anchorage dla obu rozmówców najważniejsze były ich cele propagandowo-polityczne, Ukraina stała się jedynie pretekstem i tłem. Donald Trump już mianował się najwybitniejszym prezydentem amerykańskim od czasów Jerzego Waszyngtona, ale to dla jego narcyzmu za mało, owładnięty jest mrzonką otrzymania pokojowego Nobla, czyli dołączenia do Jamesa Cartera, Alberta Gore’a oraz zwłaszcza Baracka Obamy. Władimir Putin skierował szczyt przede wszystkim na rynek wewnętrzny, kremlowska propaganda wręcz pieje, w kółko powtarzając triumfalne obrazki z czerwonego dywanu. Car potwierdził bezwzględność i nieustępliwość w odbieraniu Ukrainie „odwiecznych ziem rosyjskich”. W pewnym wątku przebił propagandę z czasów jego kultowego Związku Radzieckiego – żonglując historią Alaski stanowiącej do 1867 r. część imperium rosyjskiego. Roztoczył wizję geograficznego dobrosąsiedztwa dwóch potęg nuklearnych, sprowadzając Ukrainę do rangi odległej zbuntowanej prowincji, w której toczy się konieczna tzw. specjalna operacja wojskowa, której nikt nie chciał, no ale tak po prostu wyszło.
Nieskuteczny event z Anchorage ma być w poniedziałek kontynuowany w innym formacie w Waszyngtonie. Donald Trump zdecydował się zaprosić nie tylko Wołodymyra Zełenskiego, lecz także fizycznie grupę przywódców państw Unii Europejskiej i Organizacji Traktatu Północnoatlantyckiego (NATO). Od soboty konferowali oni zdalnie także z udziałem Trumpa i wydawali oświadczenia, ale doszli do wniosku, że konieczne jest jednak spotkanie bezpośrednie. Naturalnymi uczestnikami będą Ursula von der Leyen, przewodnicząca Komisji Europejskiej, oraz Mark Rutte, sekretarz generalny NATO. Spośród szefów państw i rządów obecność potwierdzili prezydent Emmanuel Macron, premier Keir Starmer, kanclerz Friedrich Merz, premier Giorgia Meloni oraz fiński prezydent Alexander Stubb. Ten ostatni w relacjach z prezydentem USA uzyskuje nadspodziewanie wysoką pozycję jako golfista, który rozegrał z Donaldem Trumpem zaskakująco dobrą partię – i to jest kryterium merytoryczne. A co na tę zachodnią konsolidację Władimir Putin? Zachowuje kamienną twarz, zdumiewając się medialnymi nadziejami na jego bezpośrednie spotkanie z… Wołodymyrem Zełenskim, którego nigdy nie uzna za konstytucyjnego prezydenta Ukrainy. Wszystko co chciał, zgodnie z doktryną ani kroku w tył, już osiągnął w Anchorage.