Globalnie nagłośnione wydarzenia weekendu i przedłużonej u nas majówki układały się w listę przebojów. Najpierw ślub młodych księstwa Cambridge, potem beatyfikacja Jana Pawła II, wreszcie upolowanie Osamy Bin Ladena. Na szczęście dla percepcji odbiorców, nowy utwór pojawiał się na liście dopiero po zakończeniu poprzedniego. Dwa pierwsze komponowane były długo i dostojnie, ale trzeci wdarł się zaskakująco i gwałtownie.
Bez względu na ich różne, a nawet przeciwstawne — ta uwaga dotyczy trzeciego — wartości, wszystkie przeboje miały ogromne znaczenie dla dumy narodów bezpośrednio ich dotyczących. Ślub Williama i Kate przypomniał poddanym imperialną chwałę Zjednoczonego Królestwa. Polakom beatyfikacja papieża jeszcze raz uzmysłowiła, jak niebywałe ćwierćwiecze przeżyliśmy pod duchowym przewodem Jana Pawła II. Amerykanie zaś eksplodowali narodowym szczęściem po zabiciu ideologa Al Kaidy, niedługo przed dziesiątą rocznicą tragedii World Trade Center. W najbardziej egzaltowanych komentarzach zrównano to ze… zwycięstwem w drugiej wojnie światowej.
Dając się wytropić, Osama Bin Laden sprezentował Barackowi Obamie los zapewne wygrywający reelekcję. W spontanicznie wypisywanych hasłach "Obama — Osama 1:0" ważne jest nie zero, lecz jedynka. Akcje prezydenta systematycznie dołowały, już nie tylko republikańscy rywale otwarcie podnosili, że pierwszy ciemnoskóry prezydent wybrany został… nielegalnie, bo urodził się jednak nie w stanie Hawaje, lecz poza USA. Po zastrzeleniu Osamy stało się to chwilowo nieważne. Obama rewelacyjnie pozycjonuje się PR-owsko na walczącego ze złem przewodnika narodu. Ale w tym zawsze był dobry, zdecydowanie gorzej wychodzi mu realne rządzenie.
Rozwiązanie problemu Bin Ladena trafi do podręczników prawa międzynarodowego. Wyrok śmierci został wykonany bez wcześniejszego wydania go chociażby w trybie zaocznym. W komentarzach najbardziej wiją się politycy Unii Europejskiej, także polscy, bo przecież wspólnota co do zasady zniosła karę śmierci, nawet dla najbardziej krwawych terrorystów. Wychodzi na to, że winnemu nie 3000 śmierci, lecz "tylko" 300 albo "zaledwie" 30, należy się proces z obrońcą i może on dostać najwyżej dożywocie. A zatem już wiemy, od jakiego pułapu humanistyczna europejska cywilizacja czyni dla zbrodniarza prawny wyjątek.