Dla potrzeb propagandowych moment ogłoszenia firmowanego przez wicepremiera Mateusza Morawieckiego „Planu na rzecz odpowiedzialnego rozwoju” został wybrany trafnie. Przez tydzień przedstudniówkowy będzie o czym mówić. Niewątpliwie zjawiskiem pozytywnym jest objawienie się wreszcie jakiejś poważnej inicjatywy gospodarczego bloku rządu, którego obsada personalna została trzy miesiące temu dobrze przyjęta przez polskich przedsiębiorców. Niestety, od początku kadencji aktywność nowych władców Polski skoncentrowała się głównie na zawłaszczaniu przez wszechpartię kolejnych obszarów życia publicznego dla czystej sztuki rządzenia. Plan Morawieckiego teoretycznie pokazuje perspektywę, do której rządy PiS mają wieść Polskę.
Szczegóły planu „Puls Biznesu” przedstawił wyprzedzeniowo już w numerze wtorkowym.
Do przeciętnego obywatela przyszłego szczęśliwego, silnego i bogatego kraju nad Wisłą najbardziej przemawia obietnica, że celem planu jest dogonienie przez przeciętne zarobki Polaka unijnej średniej już w 2030 r. Taka data coś mi przypomniała — z redakcyjnej szafy wyciągnąłem 390-stronicową cegłę z tytułem właśnie „Polska 2030”. To projekt rządu Donalda Tuska z 2009 r., pod redakcją naukową Michała Boniego. Z masy analiz, diagramów i mapek z opisami wynika wniosek generalny: „Wydaje się, że na nadchodzące 20 lat rozwoju najbardziej odpowiedni jest model polaryzacyjno-dyfuzyjny”. I do 2015 r. praktycznie wdrażana była filozofia, że tylko współpraca między ośrodkami silniejszymi i słabszymi ekonomicznie może doprowadzić do szybszego wzrostu gospodarczego na terenach biedniejszych, którym skapną dyfuzyjne okruchy. Od lat walczył z nią prezes Jarosław Kaczyński, forsujący alternatywny tzw. zrównoważony rozwój. Jego fundamentem jest niwelowanie przez państwo naturalnych różnic między regionami, drogą odgórnego wyrównywania dochodów i popytu wewnętrznego. Obecnie polityka rozwoju drogą solidarności z regionami opóźnionymi stała się państwową doktryną, zapisaną we właśnie ogłoszonym planie.
Po zmianie władzy odkopany przeze mnie archiwalny dokument w sensie decyzyjnym stał się makulaturą.
Nauczka z tego taka, że realizowalność wszelkich wieloletnich programów uzależniona jest od utrzymywania się ich autorów przy władzy. Tamten horyzont 2030 r. pozostawał aktualny przez sześć lat, przy czym warunkiem koniecznym było ponowne wygranie w 2011 r. wyborów przez PO z pomocą PSL. Skuteczność obecnej płacowej przynęty 2030 r. zależy od utrzymania się PiS przy samodzielnych — podkreślam tę ważną okoliczność — rządach przez co najmniej trzy kadencje. Obecnie trwająca 2015–19 jest pewna, następna 2019–23 statystycznie prawdopodobna, ale kolejna 2023–27 to jednak… Na razie wypada uzbroić się w wielką cierpliwość i oczekiwać rozpisania idealistycznych haseł planu Mateusza Morawieckiego na jakieś konkrety ustawowe. Doświadczenia programu 500 zł dla dziecka — w wersji z kampanii wyborczej oczywiście dla każdego — dowodzą, że wychodzi to rządowi raczej kiepsko.