Wtorek, 16 lutego wieczorem. Wyruszamy: Jerzy Dudek, Piotr Kowalczyk, Piotr Mizerski i Tomasz Wawer. Nasz zaprzęg to samochód dostawczy i przyczepa z czterema motocyklami. Już na pierwszych kilometrach kłopot: w aucie wysiada ogrzewanie. Na zewnątrz -15, w kabinie niewiele więcej. Na szczęście w Czechach usuwamy awarię i już bez przygód, po 45 godzinach jazdy, docieramy na Sycylię. Zostawiamy auto i przyczepę w Mesynie u Fulwio, znajomego Włocha, i na motocyklach kierujemy się do Palermo na prom.

Jest cudownie. Właśnie rozpoczęliśmy sezon motocyklowy, a to dopiero połowa lutego! Po dziesięciu ciężkich, sztormowych godzinach na promie docieramy do Tunezji.
Witaj, Afryko!
Po trzech godzinach użerania się z celnikami i wypełniania bezsensownych karteczek wjeżdżamy do Tunisu. Czwarta rano. Bardzo zimno. Krążymy po opustoszałym mieście w poszukiwaniu bankomatu i kantoru. W końcu w którymś z kolei bankomacie udaje się nam wypłacić tunezyjskie dinary.
Na wylotówce ze stolicy zatrzymujemy się na pierwszą arabską kawę. Słońce powoli wstaje, robi się cieplej, kawa zaczyna działać, a w nas jakby wstąpiła nowa siła. Szczęśliwi i pobudzeni ruszamy na południe w kierunku gór Atlas.
Pejzaże zaskakują. Niewielkie zielone pagórki przypominają raczej Szkocję niż Afrykę. Z godziny na godzinę widoki się zmieniają na coraz bardziej surowe i pozbawione zieleni. Na jednym z postojów programuję trasę w nawigacji, by prowadziła nas po jak najgorszych drogach. Strzał w dziesiątkę — w końcu możemy się cieszyć jazdą po dziurawych szutrowo-glinianych dróżkach. Jesteśmy tak podekscytowani, że krzyczymy ze szczęścia. Rozpiera nas energia, której tak brakowało nam podczas zimowych dni bez motocykli.
Mimo wszystko po południu dopada nas zmęczenie. Dają o sobie znać bezsenna noc na promie i słaba kondycja po 3-miesięcznej przerwie w jeżdżeniu. Znajdujemy miejsce na nocleg w pobliżu małego jeziorka z widokiem na wysokie góry. W nocy temperatura spada prawie do zera, ale jesteśmy na to przygotowani.
Nazajutrz, po rozgrzewającej kawie, ruszamy do miejscowości Mathar. Krajobraz staje się coraz bardziej surowy. Porośnięte trawą wzgórza zmieniają się w wyschnięte kamieniste góry, gdzieniegdzie urozmaicone gajami oliwnymi i kaktusami. W ciągu dnia robimy przerwę w przydrożnej kawiarence, gdzie na pożegnanie dostajemy w prezencie od właściciela całą zgrzewkę wody mineralnej. Twierdzi, że jedziemy w stronę pustyni i woda nam się przyda. Korygujemy trasę, bo chcemy zobaczyć zabytkowe berberyjskie miasto wykute w skale w okolicach miejscowości Sened Gare. Jaskinie Berberów wyglądają naprawdę okazale, zastanawiamy się nawet, czy nie zanocować w jednej z nich, ale rezygnujemy i ruszamy dalej. Musimy się rozglądać za noclegiem, bo zaczyna się ściemniać. Znajdujemy idealne miejsce w gaju oliwnym.
Górskie oazy
Postanawiamy przyśpieszyć i asfaltowymi drogami dojechać do Tamerzy — pierwszej górskiej oazy. Leży pośrodku wzgórz fosforytowych i bardzo kontrastuje zielenią z nagimi piaskowymi skałami. Zwiedzamy ruiny starego miasteczka na skale tuż nad gajem palmowym. Podobno stąd pochodzą najlepsze daktyle w Tunezji. Niestety, to za wczesna pora roku, by spróbować ich prosto z drzewa.
Ruszamy w kierunku algierskiej granicy. Droga fantastyczna. Zakręty i serpentyny wijące się wzdłuż skalistego wąwozu robią niesamowite wrażenie. Nie możemy się zdecydować, czy zatrzymywać się co chwila na zdjęcia, czy po prostu cieszyć się jazdą. Wybieramy to drugie. Po kilkunastu kilometrach góry nagle się kończą, a przed nami półpustynia, ciągnąca się po sam horyzont, i wyschnięte słone jezioro. Asfaltowa droga prowadzi groblą wzdłuż jeziora, ale decydujemy się pojechać po jeziorze. Niesamowite uczucie. Powierzchnia jeziora jest dość miękka, ale da się jechać.
Wyznaczamy kierunek do najbliższego miasta i jedziemy na azymut. Zabawa kończy się dość szybko. Trzy motocykle ugrzęzły na dobre w słonym, kleistym błocie. Przez 30 minut próbujemy się wyswobodzić, po czym pokornie wracamy na asfalt. Motocykle i ubrania są tak oklejone, że każdy waży co najmniej dziesięć kilo więcej. Patykami próbujemy pozbyć się balastu, ale po chwili się poddajemy. W najbliższym mieście znajdujemy myjnię i ku zdziwieniu pracowników spłukujemy błoto z motocykli i z siebie. Robimy duże zapasy paliwa i wody i kierujemy się nad wielkie słone jezioro Szott. Po dzisiejszej nauczce postanawiamy objechać je od zachodu w stronę prawdziwej pustyni ciągnącej się wzdłuż granicy algierskiej.
Witaj, Saharo!
Żegnamy się z asfaltem i wjeżdżamy na szutrowo-kamienistą dróżkę. Ekscytacja rośnie, nie możemy się doczekać, kiedy dojedziemy do prawdziwej piaskowej pustyni. Droga jest dość trudna technicznie, więc musimy jechać na stojąco. Przez ciągłe górki, dołki i duże kamienie, które potrafią wybić kierownicę z rąk, co pół godziny robimy postój na odpoczynek i ugaszenie pragnienia. Krajobrazy powoli się zmieniają. Małe pustynne krzaczki są coraz rzadsze, pojawiają się pierwsze małe wydmy. Nieprzyzwyczajeni do jazdy po grząskim piasku, zaliczamy niegroźne wywrotki.
Zmęczenie daje się nam mocno we znaki. Zbliża się zmierzch. Musimy szukać noclegu. Zajmuje nam to chwilę. Po prostu zjeżdżamy z drogi na kilka metrów i rozbijamy namioty. Mimo zmęczenia długo przy herbacie rozmawiamy o wyjeździe. Nie możemy wyjść ze zdziwienia, że jeszcze kilka dni temu odśnieżaliśmy co rano samochody i zmagaliśmy się z kilkunastostopniowym mrozem.
Rano pełni sił i zapału ruszamy do Douz, miasta, z którego prowadzi szlak na Wielki Erg Wschodni, czyli prawdziwą Saharę. Robimy ostatnie zapasy wody i przez wielkie słynne wrota pustyni wjeżdżamy na pustkowie. Po wczorajszym treningu idzie nam całkiem sprawnie. Oczywiście tempo mamy powolne, ale poruszamy się do przodu. Otaczający nas piach i małe wydmy sprawiają, że łatwo stracić orientację. Gdybyśmy nie mieli nawigacji, pewnie pogubilibyśmy się.
Po kilkudziesięciu kilometrach krajobraz staje się bardziej kamienisty z wyraźnie widoczną drogą ciągnącą się po horyzont. Możemy trochę przyspieszyć. Dostrzegam w oddali samotną dużą wydmę. Długo się nie zastanawiam i skręcam w jej kierunku. Pod kaskiem tłucze się pytanie, czy uda mi się wjechać. Jest dość duża, ale nie odpuszczam. Na pełnym gazie atakuję piaszczyste zbocze. Spod tylnego koła tryska fontanna piasku, ale nie tracę prędkości i wjeżdżam na szczyt. Macham do chłopaków, żeby też spróbowali. Po chwili jesteśmy na górce we czterech. Zgodnie stwierdzamy, że to jest to, o czym od dawna marzyliśmy.
Kawa na pustyni
Po kolejnych kilkunastu kilometrach kamienie znikają pod piaskiem, który teraz jest ciemniejszy i bardziej pomarańczowy. Robimy małą sesję zdjęciową na piasku i ruszamy w stronę oazy Ksar Ghilane. W pewnym momencie widać w oddali berberyjski namiot. Podjeżdżamy. Okazuje się, że to kawiarnia. Zamawiamy po kawie, zimnej coli i odpoczywamy w cieniu namiotu. Właściciel na migi tłumaczy, że zakopuje napoje w głębokich jamach i wykopuje, kiedy pojawiają się klienci. Genialne! Smakuje cudownie.
Do Ksar Ghilane jeszcze kilkadziesiąt kilometrów po pustyni. Robi się późno, niedługo będzie trzeba rozbić gdzieś namioty. Z pomocą przychodzi właściciel kolejnej pustynnej kawiarni. Za niewielką opłatę proponuje nocleg w dużym namiocie, kolację i śniadanie. Bez zastanowienia korzystamy z oferty.
Kolejny dzień zaczynamy o świcie. Chcemy ruszyć, nim temperatura stanie się uciążliwa. Teren jest jeszcze trudniejszy. Wydmy małe, ale bardzo strome, motocykle wciąż się zakopują, spada tempo jazdy. Przez trzy godziny pokonujemy ledwie kilkanaście kilometrów. Po dwóch kolejnych godzinach walki z piaskiem na horyzoncie ukazuje się oaza Ksar Ghilane. Widok surrealistyczny — las palm pośrodku pustyni. Ostatkiem sił wjeżdżamy do oazy, a tam… raj! Restauracja, pole namiotowe i staw. Wskakujemy do wody i moczymy się pół godziny. Cudowne uczucie.
Nazajutrz kierujemy się na wschód w stronę Tataouine, w którego okolicach zwiedzamy ruiny zabytkowych spichlerzy. Największe wrażenie robi świetnie zachowany Ksar Outled Soltane. Na szczęście jest zima, więc poza nami nie ma turystów. Kolejnego dnia jedziemy do Ksaru Hadada, gdzie kręcono niektóre sceny "Gwiezdnych wojen". Czas goni, więc ruszamy do Tunisu. Trasę rozkładamy na dwa dni, zwiedzając po drodze wschodnie wybrzeże Tunezji.
Wyjazd trwał prawie trzy tygodnie, z czego 12 dni spędziliśmy w Tunezji. I już nie mogę się doczekać kolejnej zimy i ponownego spotkania z Saharą. Tym razem w Maroku.
