Polska prezydencja odchodzi w niebyt

Jacek ZalewskiJacek Zalewski
opublikowano: 2025-06-26 20:00

Z BRUKSELI. Z polskiego punktu widzenia niewątpliwa historyczność standardowego czwartkowego szczytu Rady Europejskiej (RE) polegała na tym, że kończy się (dosłownie – 30 czerwca) półroczne przewodzenie polskich ministrów w Radzie Unii Europejskiej.

Posłuchaj
Speaker icon
Zostań subskrybentem
i słuchaj tego oraz wielu innych artykułów w pb.pl
Subskrypcja

To dwa różne organy, chociaż współdzielące jeden kompleks gmachów – Justus Lipsius i Europa. W początkach Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej istniała jedna rada jako platforma państw, ale pół wieku temu formalnie się rozszczepiła. Okresowe szczyty RE z udziałem prezydentów i premierów są kolegialną głową, natomiast działająca bez przerwy w dziesięciu branżowych mutacjach ministerialnych (gdy potrzeba pilnie, to w formacie stałych ambasadorów) Rada UE stanowi drugą izbę legislacyjną. Obie rady są jednak symbolicznie powiązane wizerunkowo - otóż prezydenci i premierzy siedzą przy owalnym stole RE według kolejności prezydencji ich państw w tej drugiej radzie. Donald Tusk w czwartek ostatni raz zasiadł po prawicy dysponującego słynnym dzwoneczkiem przewodniczącego Antónia Costy, po 1 lipca całość obróci się o jedno miejsce, prestiżowy fotel zajmie duńska premierka Mette Frederiksen, szef rządu polskiego wyląduje po lewicy i obrót wokół owalnego stołu potrwa kolejne 14 lat.

Wątek protokolarno-kostiumowy szczytów RE poruszam nieprzypadkowo, ponieważ dla klasy politycznej takie szczegóły mają znaczenie ogromne. Wraz z końcem naszej prezydencji w Radzie UE naturalnie wygaśnie epizodyczny, martwy przepis tzw. ustawy kompetencyjnej. Według niego w pierwszym półroczu 2025 polski fotel ma szczytach RE (od 2009 r. każde państwo ma tylko jeden) miał zajmować… prezydent RP! Pod koniec rządów PiS taki prywatny przepis, niezgodny z konstytucyjnymi kompetencjami, załatwił sobie w ustawie i ją podpisał Andrzej Duda. Po 15 października 2023 r. musiał przyjąć do wiadomości, że jego mrzonka nie ma szans, bo ani Donald Tusk, ani też przewodniczący António Costa nigdy go do szczytu RE nie dopuszczą. Ciekawe, że Andrzej Duda werbalnie piętnuje rząd za rozmaite sprawki w obszarze praworządności, ale tej osobistej krzywdy nie poruszył – ze wstydu, bo przecież jego próba zawłaszczenia cudzego fotela była absurdem. Prezydentowi pozostało przewodniczenie delegacji na szczytach NATO, we wtorek i środę w Hadze spełnił ten obowiązek ostatni raz. Notabene Donald Tusk naruszył w Hadze podział kompetencyjny w odwrotną stronę, chociaż tylko symbolicznie. Przyjechał już po zakończeniu szczytu i uczestniczył po południu w dodatkowym posiedzeniu tzw. Wielkiej Piątki (Niemcy, Francja, Wielka Brytania, Włochy, Polska) z udziałem prezydenta Wołodymyra Zełenskiego oraz sekretarza generalnego Marka Ruttego. To nieformalna struktura, jakby nadrabiająca Ukrainie braki szczytu NATO. Dotychczas w całych dziejach członkostwa Polski w sojuszu premier był obecny, obok prezydenta, tylko raz na szczycie inauguracyjnym – Jerzy Buzek w 1999 r. w Waszyngtonie. Donald Tusk wmontował się po godzinach, ale zdjęcia z logo zbiórki w Hadze w politycznym archiwum sobie zachowa.

W agendzie szczytu RE jak zawsze znalazło się wiele wątków, w których trudno o jednomyślność 27 uczestników. Punkty najbardziej zapalne nie zmieniają się od miesięcy – chodzi o zróżnicowany stosunek państw UE do wojny napastniczej Rosji z Ukrainą. Wspólnota w zdecydowanej większości jest zszokowana, że duet premierów Węgier i Słowacji, Viktor Orbán i Robert Fico, pozostaje tak konsekwentnie prokremlowski. Faktem jest, że oba państwa bez dostępu do morza od czasów tzw. Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej nie odcięły się energetycznie od Rosji, dlatego odrzucają pomysły całkowitego zakazu importu rosyjskiego gazu, a w konsekwencji – także zaostrzania sankcji. Wygląda na to, że przez ponad dwie dekady przynależności całej Grupy Wyszehradzkiej do NATO i UE kolejnym ekipom rządzącym w niektórych jej państwach brakowało wyobraźni i decyzyjnej woli.