Kiedy król Hiszpanii Karol I zapytał Corteza, jak wygląda jego nowa zamorska zdobycz, gubernator zgniótł kartkę papieru i rzekł: tak. Góry i doliny. Dziś biegną wśród nich drogi, o jakich my, Polacy, możemy tylko marzyć. Równe jak stół i nieroztapiające się w słońcu.
Stolica jak mrowisko
Nikt nie wie, ilu ludzi mieszka w stolicy. 20, 30 mln? Ściągają do niej biedacy w nadziei lepszego życia. Niektórym się udaje i wtedy na wzgórzach nocą wylewają domy z betonu, bo w dzień nie wolno zburzyć tego, co powstało po zmierzchu. Niby slumsy, ale solidne.
Przed wschodem słońca (wstaje o szóstej i o szós-stej zachodzi) zaczyna się dziwny ruch na ulicach. Nie aut, lecz mężczyzn pchających dwukołowe wózki. Zmierzają z przewoźnymi sklepami i jadłodajniami, żeby — nim wszyscy się obudzą — zająć dobre miejsce.
Po głównym placu stolicy Plaza de la Constitución, znanym jako Zócalo (na wszystkie place w kraju mówi się zócalo), jednym z największych na świecie, hula wiatr, łopocząc wielką flagą państwową na szkaradnym maszcie. Przy placu wznosi się olbrzymia Catedral Metropolitana, budowana przez 300 lat.
Po jej prawej stronie zachowały się ruiny azteckiego Tenochtitlánu. Kto chce, może zajrzeć do muzeum gromadzącego pamiątki dawnej kultury, ale raczej szkoda czasu, bo lepiej pojechać do imponującego Museo Nacional de Antropologia, jednego z najwspanialszych na świecie. Znakomicie zaprojektowany obiekt daje pełny obraz dawnych cywilizacji, a świetny sklep przy nim sprzedaje po niewygórowanych cenach kopie rozmaitych eksponatów — od figurek bożków, przez malowidła, po kalendarz Azteków. Nie trzeba wtedy gdzie indziej kupować tandetnych pamiątek.
Czasu szkoda też na murale Diego Rivery w Palacio Nacional. A może zresztą nie, bo to dobra lekcja tego, co ideologia robi z człowieka. Rivera za rządowe pieniądze przedstawił dzieje kraju zgodnie z tezą Marksa, że historia ludzkości jest historią walki klas. Stąd na malunkach widzimy sielskie życie Indian przed podbojem, ich rzeź dokonaną przez konkwistadorów, czy biskupa z obnażoną kochanką na kolanach. I kto to malował? Znany kobieciarz, który do rozpaczy doprowadził Fridę Kahlo. Artystka mieszkała w Coyocan (miejsce kojotów w narzeczu Azteków). W jej domu działa skromne muzeum. Jest tam trochę obrazów i pamiątek po malarce. A poza tym w Coyocan jest urocze zócalo, wąskie uliczki i wyjątkowy spokój, niczym w żydowskim miasteczku.
Odetchnąć można również w Xochimilco, czyli w pływających ogrodach. Przyjemnie kołysze się malowniczą gondolą. Lepiej też smakuje obiad na niej, chociaż do prażonej świńskiej skóry trudno się przekonać, podobnie jak do sałatki z opuncji. Z roślinnych produktów bezsprzecznie najlepsza jest tequila. Po paru jej łykach zaczyna się człowiekowi podobać muzyka mariachi, którzy za sto peso zagrają wszystko.
Matka Indian
Sanktuarium Matki Boskiej z Guadalupe, największe takie na świecie (rocznie ponad 20 mln pielgrzymów), tętni życiem. Zawsze wielu tutaj pątników, a w święto patronki 12 grudnia przybywa ich ponad milion. Sprawił to niepiśmienny ubogi wieśniak Juan Diego, któremu objawiła się Maryja. To pierwszy święty indiański Ameryki, wyniesiony na ołtarze przez Jana Pawła II, którego wielki pomnik z brązu stoi po lewej stronie starej katedry.
Kiedy święcący obrazki ksiądz dowiaduje się, skąd jesteśmy, uśmiecha się promiennie i jakby bardziej ochoczo macha kropidłem. Wszystko dzięki naszemu papieżowi. W okolicznych sklepikach tylko jego podobizny mogą konkurować z patronką Meksyku.
Cudowny obraz wisi na centralnym pilastrze nowej bazyliki, kształtem przypominającej wielki, okrągły namiot. Ogląda się go, jadąc ruchomym chodnikiem. Ale Indianie od tego hangaru na 15 tys. osób wolą stary kościółek na szczycie wzgórza Tepeyac, gdzie Diego ujrzał Maryję.
Przebyli pieszo kilkaset kilometrów z górskiej wioski — kobiety, dzieci, mężczyźni, starzy i młodzi. Przyprowadzili schorowanych bliskich w nadziei, że Święta Panienka sprawi cud i ich uzdrowi.
Przynieśli garnki, naczynia i własne produkty. Śniade kobiety o twarzach wysmaganych wiatrem, okutane w chusty i w długich spódnicach pichcą jedzenie. Przed mszą biorą świece i z namaszczeniem, w skupieniu pocierają nimi swoich schorowanych, aby odpędzić od nich złe moce. Potem wchodzą do kościoła.
Zaczynają modły. Nagle człowiek przenosi się w inny wymiar i drży na całym ciele. Wybucha bomba niesłychanej żarliwości, niezgłębionej wiary w potęgę Virgen de Tepeyac. Zawodzące Indianki wpadają w trans i wykrzykują prośby o zdrowie, szlochają, skarżą się na los, a zszokowane rwetesem dzieci wybuchają płaczem.
Fantastyczne piramidy
Teotihuacán, 2300 m n.p.m., miejsce, "gdzie lu-dzie stają się bogami", 50 km od stolicy, w okresie świetności liczył 200 tys. mieszkańców i zajmował 20 tys. km kw., więcej niż współczesny mu starożytny Rzym. Większość zabytków skupia się na długości 2 km przy Calzada de los Muerto (Drodze Zmarłych).
Handlarze przed piramidą Słońca, na którą za chwilę przyjdzie się wspiąć, opanowali kilka polskich słów, np. "Tanio, nie, drogo, cholera jasna". Piramida, trzecia największa na świecie, o bokach 220 i 225 m, ma 64 m wysokości. Żeby wejść na jej szczyt, trzeba pokonać 248 stopni. Po trzydziestu serce wyrywa się z piersi i wraz z brakiem tchu topnieje wiara, że można tam dotrzeć. Po krótkiej przerwie na papierosa zapada decyzja: "Polak potrafi".
Z góry widać całe miasto i fantastyczną piramidę Księżyca, nieco mniejszą, ale bardziej proporcjonalną. Stoi wyżej, więc jej szczyt osiąga prawie tę samą wysokość. Widok piękny, ale nie on sprawia, że nie chce się wracać. 248 stopni w dół to też wyzwanie.
Kafelkowe miasto
W Puebli, mieście aniołów, jak się dawniej nazywała, stoi 70 kościołów i tysiąc budynków z czasów kolonialnych. Wiele z nich zdobią ręcznie malowane kafelki typu talavera, z których słynie od XVI w.
Kobiety i dzwony — tylko z Puebli, głosi meksykańskie powiedzenie. O pierwszych trudno się wypowiadać, ale tutejszą katedrę uważa się za najlepiej zaprojektowaną w kraju, a wieże (69 m) są najwyższe w Meksyku.
Jakoś dziwnie na moje buty zerka pucybut. No tak, z czarnych zrobiły się siwe. Nie ma wyjścia. Hector, kiedy się dowiaduje, że jesteśmy z Polski, od razu wymienia papieża, chwali, że świetna skóra i że za niewielką dopłatą dodatkowo posmaruje buty brazylijskim mazidłem, tak odpornym, że nie zejdzie przez najbliższe 5 lat. Chciało się zgrywać pana, to się ma.
Osada ze srebra
Małe kolonialne miasteczko Taxco przykleiło się do stromego zbocza góry. Dawniej stanowiło główny ośrodek wydobycia srebra, dziś złoża są prawie na wyczerpaniu, ale zakładów jubilerskich działa tu bez liku. Panie wydają w nich fortunę na misterne wyroby.
Od plątaniny urokliwych uliczek kręci się w głowie, chociaż raczej trudno się tu zgubić. Ale jak nimi jeździć? Z trudem mijają się garbusy, a ruch odbywa się środkiem uliczki, zaznaczonym czymś w kształcie brukowanych listków koniczyny.
Tutejszy kościół Parroquia de Santa Prisca, wzniesiony z czerwonego kamienia, stanowi skarb baroku, a wieczór na zócalo przypomina biesiadę w gronie bardzo licznej rodziny.
Raj dla leniuchów
W Acapulco morze jest czyste, plaże piękne, a hotel warto wybrać gdzieś wśród zieleni, najlepiej w pobliżu klubu golfowego. Ciągnąca się wzdłuż wybrzeża główna ulica, z rosnącymi pośrodku palmami, szersza dwa razy od Marszałkowskiej, tonie w spalinach. Stojąc przed pasami, nie wolno gestykulować, bo niczym spod ziemi zjawia się zdezelowany garbus-taksówka, przeważnie z usuniętym przednim siedzeniem, trąbi i proponuje podwiezienie.
Warto skorzystać, bo nieczęsto się zdarza taka frajda. Taksometrów nie ma, trzeba się umówić na cenę. Zwykle da się utargować połowę tego, co na początku żąda kierowca.
Świetnie jeździ się kanciastymi, rozklekotanymi autobusami. Niby są przystanki, ale pojazdy zatrzymują się na każde skinięcie. W środku gra (przeważnie głośna) muzyka, zależnie od upodobań kierowcy. Można trafić na przykład na meksykański hip-hop. Młodzian udekorował front pojazdu. Pośrodku wisi owinięty różańcem obrazek Panienki z Guadelupe, a obok niego damskie stringi. Takie hobby.
Co tu robić? Lenić się. W dzień na plaży, a wieczorem korzystać z wszelkich uciech nocnych. Lubił tutejsze klimaty Frank Sinatra, Elizabeth Taylor wyszła tu za mąż za Mike’a Todda, John i Jacqueline Kennedy spędzili miodowy miesiąc, podobnie jak młodzi Bill i Hillary Clintonowie.
Dla rozrywki wypada popływać z delfinami, popłynąć łodzią ze szklanym dnem, aby zobaczyć zatopioną Matkę Boską, powłóczyć się po zócalo i zrobić tu zakupy albo wskoczyć na Mercado, gdzie kramów zatrzęsienie. No i jasne — iść na La Que- bradę na pokaz skoczków. Najlepiej przed szóstą, żeby podziwiać fantastyczny zachód słońca i potem po zmierzchu główną atrakcję — nocne skoki z 35 m w otchłań między skałami do kłębiącego się w wąskiej szczelinie oceanu, na które w "W zabawie w Acapulco" (1963 r.) namawiano Presleya.
Wracać stamtąd się nie chce. Ale ponoć w domu najlepiej. Jeśli dom ktoś ma.
Informacje praktyczne
Wiza: Niepotrzebna na pobyt turystyczny do 90 dni. Przy wjeździe należy wypełnić tzw. kartę turystyczną
— Forma Magratoria para Turista. Urzędnik imigracyjny ją opieczętuje i wpisze czas pobytu w kraju, przeważnie 30 dni. Kto chce zostać dłużej, musi negocjować. Karty trzeba dobrze pilnować, bo wymaga się jej okazania przy wyjeździe.
Pieniądze: Walutą jest peso. Oznacza się je przeważnie jako $. Z wymianą pieniędzy nie ma problemów. Kursy są różne w bankach i w kan-torach. Gotówkę można też pobrać z bankomatów.
Kiedy jechać: Właściwie o każdej porze, ale lepiej unikać lata i wczesnej jesieni, bo pada. W Acapulco przez cały rok temperatura wynosi 27-32 stopnie i nocą rzadko spada poniżej 21 stopni. Zimą prawie nie pada.
Ceny: Na średnim poziomie da się przeżyć za 40-70 dolarów dziennie.
