Indonezja doczekała się goszczenia corocznego szczytu G20, w związku z czym Bali Nusa Dua Convention Center teoretycznie wypada uznać w dniach 15-16 listopada za polityczno-gospodarcze centrum świata. Na razie znana jest lista obecnych/nieobecnych najważniejszych w obecnej sytuacji prezydentów. Zaproszonego przez indonezyjskich gospodarzy – niezaproszenie w ogóle nie wchodziło w grę – Władimira Putina nie będzie, agresor wystąpi w jednym z punktów ekranowo. Podobnie – uhonorowany statusem zdalnego gościa Wołodymyr Zełenski. Fizycznie natomiast będą i osobiście porozmawiają już 14 listopada, chyba dość długo, rywalizujący ostro o światowy prymat Joseph Biden i Xi Jinping.
Polska będzie na szczycie obecna, ale tylko pośrednio w większym pakiecie. Naszymi oczami, uszami i ustami w G20 są przewodniczący dwóch organów Unii Europejskiej – Ursula von der Leyen i Charles Michel. Trzeba pamiętać, że licząc podmioty członkowskie to faktycznie grupa G19+1, owym plusem jest właśnie nasza wspólnota. Z taką konstrukcją oczywiście nie mogą się pogodzić nasi obecni władcy, od czasu do czasu przebąkujący, że Polsce należy się osobne miejsce. Problem w tym, że poza nimi dosłownie nikt na świecie tak nie uważa… Nie tak dawno mocarstwowe mrzonki odkurzył prezydent Andrzej Duda, który stwierdził, że za jego wiekopomnej kadencji tylko „jednego nie udało się nam osiągnąć, ale jesteśmy już prawie – jeszcze nie weszliśmy do G20”. Marzyć każdy może, ale upowszechnianie jako rzekomo „już prawie” miraży z zerowymi szansami zmaterializowania się naprawdę nie przystoi. Żadnym argumentem nie jest bezpośrednie należenie do G20 trzech największych gospodarek unijnych, czyli Niemiec, Francji i Włoch. A także Wielkiej Brytanii, będącej obecnie bytem samodzielnym, ale do niedawna współtworzącej karetę UE. Trzeba pamiętać o założeniu fundamentalnym – G20 to klub państw (w tym rozumieniu mieści się cała UE) najbardziej znaczących gospodarczo nie w czystej klasyfikacji PKB na mieszkańca, lecz najbardziej znaczących na poszczególnych kontynentach. Grupa utworzyła się samozwańczo w 1999 r. jako rozszerzenie skupiającej elitę również samozwańczej G7, funkcjonującej w latach 1998-2013 jako G8 z udziałem Rosji. Z G7 członkostwo samodzielne przeniosły do G20 cztery największe kraje unijne, teraz pozostały trzy.
Lista udziałowców samozwańczej, stworzonej w zakulisowych rozmowach G20 jest zamknięta. Notabene powstała ona w 1999 r. początkowo tylko na szczeblu ministrów finansów. Jednym z głównych pomysłodawców, a właściwie akuszerem, był Larry Summers, amerykański sekretarz skarbu w administracji Billa Clintona. Szefowie państw i rządów podnieśli szczyt na swój, czyli najwyższy poziom dopiero w 2009 r., po globalnym kryzysie finansowym. Opoką idei G20 cały czas pozostaje jednak jej reprezentatywność kontynentalna. Jakościowo najwyższą półką jest natomiast Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD). Do niej Polska należy oczywiście samodzielnie, i to od 1996 r., czyli na długo przed wejściem do UE.
Realny dorobek głęboko skonfliktowanej G20 staje się ze szczytu na szczyt coraz bardziej miałki. Dominuje pustosłowie, a jeśli do konkluzji wpisany bywa jakiś sensowny konkret, to skopiowany z propozycji wspomnianej OECD. Dlatego postawiłem w tytule tezę, że to nawet lepiej, iż naszego kraju liczonego indywidualnie na Bali nie ma. Mniej stresu i poczucia straconego czasu.

