W tej kwestii wszyscy byli zgodni, także najbardziej niepokorny wobec unijnej centrali węgierski premier Viktor Orbán. Pozostaje tylko drobny problem — jak realnie to wdrożyć. Wszelkie systemy graniczne zorientowane są na wychwytywanie przekradających się jednostek lub ewentualnie załadowanej uchodźcami pojedynczej ciężarówki. Naporu wielotysięcznej masy nie wytrzyma nawet taki mur, jakim Izrael otoczył terytorium Palestyny. Utopią jest także postulat wcześniejszego rozdzielania rzeczywistych uchodźców od imigrantów ekonomicznych.

Polska szczęśliwie nie znajduje się na szlaku wędrówki ludów, przynajmniej tych z południa. Imigranci mają doskonałe rozeznanie w poziomie pomocy socjalnej i warunki oferowane u nas absolutnie ich nie pociągają. Dlatego cała dyskusja o liczbie uchodźców, która nam przypadnie, 5 tys. czy 7 tys., częściowo nie ma sensu, ponieważ weryfikacji unijnych ustaleń dokonają sami zainteresowani. Wszak ci już przebywający w polskich ośrodkach bez przerwy myślą o jednym — przeniesieniu się za Odrę i Nysę.
Polska klasa polityczna nie byłaby jednak sobą, gdyby na konflikt unijny nie nałożyła krajowej wojny wyborczej. Potwierdziło się, że do 25 października jakiekolwiek porozumienie prezydenta Andrzeja Dudy i premier Ewy Kopacz, nawet w sprawach najbardziej żywotnych dla państwa, jest niemożliwe. Oboje nie spotkają się, wzajemnie nie odezwą, a nawet nie zobaczą — chyba że trafi się jeszcze jakaś uroczystość, której żadne z władców nie odpuści. Demonstracyjnie omijając szefową rządu, prezydent przyjął taktykę wybiórczego rozmawiania z ministrami resortów odpowiadających jego konstytucyjnym kompetencjom — spraw zagranicznych oraz obrony narodowej. W związku z problemem uchodźców uwzględnił także Teresą Piotrowską, minister spraw wewnętrznych. Jednak wezwanie jej w środę akurat na godz. 17, gdy o godz. 18 w Brukseli rozpoczynał się szczyt RE, poświęcony rozpatrzeniu przez szefów państw i rządów wtorkowych ustaleń ministrów — to jednak kpina z zasad organizacji i zarządzania.
Zdumiewa, że skonfliktowani władcy państwa nie korzystają z przetartych już ścieżek. Po pamiętnym starciu prezydenta Lecha Kaczyńskiego i premiera Donalda Tuska z 2008 r. o reprezentowanie Polski na szczytach RE, sytuację uspokoiło porozumienie. Oba pałace dogadały się, że pełnoprawnym uczestnikiem delegacji rządowych do Brukseli będzie prezydencki oficer łącznikowy Władysław Stasiak, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego (BBN), a później Kancelarii Prezydenta RP. I tak to nieźle funkcjonowało aż do katastrofy smoleńskiej. Obecnie analogicznym rozwiązaniem byłoby włączenie Pawła Solocha, szefa BBN, do delegacji Ewy Kopacz, dzięki czemu Andrzej Duda miałby bezpośredni przekaz telefoniczny z brukselskiego gmachu Justus Lipsius. Ale takie proste rozwiązanie wymagałoby uzgodnienia choćby elementarnych reguł kohabitacji, o której w czasie wyborczej wojny na śmierć i życie nie ma mowy.