Zwolnienia to ostateczność


Redukcje zatrudnienia oznaczają koszty, a nie zyski, zmniejszają produktywność zespołów i fatalnie wpływają na morale pracowników – uświadamia Bartłomiej Brach, antropolog organizacji.

Twierdzi pan, że pracodawca powinien się dwa razy zastanowić, zanim zdecyduje się zwalniać. Dlaczego?
Zacznijmy od spraw finansowych. Pracodawca musi wypłacić odprawy, które są równowartością kilkumiesięcznych pensji. Trudno ponieść taki wydatek firmie, która cierpi z powodu wzrostu kosztów działalności i spadku sprzedaży. Poza tym kosztów zwolnień nie da się sprowadzić się tylko do wydanych złotówek, dolarów czy euro.
Jakie są pozafinansowe koszty redukcji zatrudnienia?
Trudno nie wspomnieć o obniżonym morale tych pracowników, którzy zachowali posady. Niektórzy zaczynają działać wbrew pracodawcy, czyli aktywnie sabotować działania przedsiębiorstwa. Instytut Gallupa szacuje, że takich osób w pierwszym okresie po zwolnieniach może być nawet 16-19 proc. Kolejna sprawa to spadek produktywności – zanim zespoły po redukcjach na nowo się zorganizują, złapią rytm i dojdą do oczekiwanej efektywności, mija sporo czasu. A niekiedy ubytek zasobów kadrowych jest tak duży, że nie sposób odzyskać dawną prężność. Na to wszystko nakłada się zmniejszenie zdolności adaptacji: firmy, które zwalniają w okresie recesji, mają kłopot z poszerzeniem swojej działalności, gdy przychodzi czas prosperity. Stoją na straconej pozycji w rywalizacji z organizacjami, które nie narzekają na braki personalne. Ponowne zatrudnianie, szkolenie i wprowadzanie w obowiązki kosztuje. Wdrożenia pracownika trwa od kilku miesięcy do roku. W tym czasie przedsiębiorstwo zarabia mniej, niż mogłoby, gdyby miało dość rąk do pracy.
To znaczy, że zwolnienia, które wydają się sensowne dzisiaj, jutro mogą być postrzegane jako fatalny pomysł?
Może być jeszcze gorzej. Często mamy do czynienia z kosztami, które pracodawcy muszą ponieść teraz i utraconymi korzyściami w przyszłości. Kiedy w związku z poprawą sytuacji gospodarczej pojawią się nowe zlecenia, nie będzie komu ich realizować.
Dlaczego więc pracodawcy zwalniają?
Mam dwa przypuszczenia. Pierwsze opiera się na obserwacji Waltera Powella i Paula DiMaggio, socjologów, którzy opisali zjawisko izomorfizmu mimetycznego, polegające na tym, że w sytuacji niepewności firmy wolą raczej podążać za tłumem, niż podejmować niezależne decyzje. W przypadku redukcji liczby stanowisk wygląda to tak: skoro inni zwalniają, zwłaszcza w mojej branży czy miejscowości, to i ja muszę to robić. Wówczas mniejsze znaczenie mają czynniki ekonomiczne, a liczy się głównie lub tylko potrzeba naśladowania dominującego trendu. Drugie moje podejrzenie jest zbieżne z obserwacjami Anne Helen Petersen, amerykańskiej pisarki i dziennikarki. Przyglądając się obecnym działaniom zarządów technologicznych gigantów, stwierdziła, że jest po prostu kolejna odsłona walki o władzę. W ostatnich latach, zwłaszcza po wybuchu pandemii COVID-19, władza w firmach trafiała w ręce pracowników. Ci przebierali w ofertach, dyktowali warunki zatrudnienia, wywalczyli przywilej pracy zdalnej. Teraz znów górą są przedsiębiorcy, menedżerowie i niejeden wykorzystuje okazję do pokazania, kto tu rządzi.
Także w Polsce należy spodziewać się zwolnień?
Nie wiem. Nie jestem makroekonomistą. Mam jednak nadzieję, że jeśli dojdzie do zwolnień, będą one uzasadnione sytuacją ekonomiczną, a nie paniką, chęcią naśladowania innych firm lub względami ambicjonalnymi.
© ℗