Choć jesteśmy w eksportowej czołówce wielu spożywczych kategorii, to na odbywających się co dwa lata w Kolonii czołowych dla branży targach Anuga wyglądamy często jak ubogi krewny. I to nie tylko na tle naszych zachodnich, ale także południowych, a nawet wschodnich sąsiadów. Mój główny zarzut dotyczy tego, że choć przetwórcy od dłuższego czasu powtarzają konieczność budowy marki eksportowanych produktów, zamiast konkurowania głównie ceną, to na tak ważnej dla branży imprezie tej strategii nie było widać.

Na zakończonych w środę targach słodyczowych ISM, również czołowych i także w Kolonii, na szczęście było inaczej. Wyglądaliśmy naprawdę nieźle, choć od lokalnych niemieckich gigantów, jak Ritter (czekolada) czy Lambertz (ciastka), dzieli nas wiele. Ogromne stoisko Rittera było obudowane wysoką ścianką, wejście — tylko dla wybranych. Należy jednak podkreślić, że targi są tylko dla „wybranych” — nie ma tu wycieczek szkolnych, turystów czy mieszkańców, bo poza wysoką ceną za wejście (3-dniowy bilet kosztuje 74 EUR, 1-dniowy — 49 EUR) sprawdzane jest powiązanie z sektorem.
Wracając jednak do Polaków — wystawiło się 58 firm znad Wisły (wszystkich wystawców było ponad 1,5 tys.). Producenci słodyczy, w przeciwieństwie do reszty spożywczych przetwórców, nie płaczą, że ich towar musi konkurować ceną i że często sprzedają za granicę pod markami dystrybutorów lub sieci. Jesteśmy m.in. małym zagłębiem ciastkarskim dla Europy, a z kraju wyjeżdża jedna trzecia słodyczowej produkcji. Nasi wystawcy zainwestowali ponadto niemałe pieniądze, żeby się pokazać — w wielkość stoiska, wygląd, delegacje dla pracowników czy wieczorne bankiety dla biznesowych partnerów. To wydatek kilkudziesięciu, a nawet kilkuset tysięcy złotych. „Tu trzeba być”, „są tu kupcy z sieci i dystrybutorzy”, „chcemy sprzedawać markę, więc musimy się odpowiednio zaprezentować”, „katalog produktów można ściągnąć z internetu jednym kliknięciem, ale to rozmowa na żywo wciąż ma znaczenie i jest nie do zastąpienia przez wideokonferencję”, „tu najszybciej można podpisać kontrakt, nawet nie szczególnie duży, ale taki, który jest początkiem relacji z nowym klientem”, „dobrze obejrzeć nowe pomysły z całego świata, czasem udaje się znaleźć coś rzeczywiście ciekawego” — to część opinii. Byli jednak także tacy, którzy kręcili głową — liczyli na więcej: zainteresowania, kontraktów, odwiedzających.
Nowych produktów nie brakowało, choć w wielu przypadkach nie przekują się raczej sukcesem na masową skalę — z punktu widzenia średniego i większego producenta są więc ciekawostką, a nie inspiracją. Kilka przykładów z brzegu — lizaki i cukierki z nadrukowanym selfie (pomysł z Tajwanu), cukrowe galaretki w wersji wytrawnej jako aperitif (z Francji) czy popcorn o smaku owoców leśnych bądź cytrynowym doprawionym chilli (oba z USA).
Amerykanie, ale też Włosi, Francuzi i Belgowie ulokowani byli koło siebie, tworząc całe narodowe uliczki, oznaczone krajem i flagą w widoczny z daleka sposób. Polacy działali oddzielnie. Trzy miesiące temu w kuluarach jednej z branżowych konferencji prezes dużej spółki produkującej słodycze opowiadał, że chce zjednoczyć polską branżę i podczas kolońskich targów zorganizować dzień Polski. Zapytany na miejscu tłumaczył, że nie znalazł chętnych. Dwaj inni prezesi stwierdzili natomiast, że o pomyśle wprawdzie dowiadują się ode mnie, choć i tak nie widzą sensu takich działań — „jesteśmy konkurencją”, „będziemy w ten sposób ciągnęli za sobą innych producentów — usłyszałam.