Słynny fotograf Steve McCurry ma największą frajdę, gdy kończy robotę. Bo wówczas cieszy się, że znowu przeżył.
„Puls Biznesu”: Nie wyskoczy mi Pan przez okno?
Steve McCurry: Po co?
Z Pana życiorysu wychodzi, że najlepiej się Pan czuje na wojnie, w katastrofie: w opałach. Nasza rozmowa może nie być aż tak zajmująca...
No nie wyskoczę. Przyrzekam.
Co popycha, by raz za razem jechać do miejsc, skąd może Pan wrócić w ołowianej trumnie — pod warunkiem, że się ktoś w ogóle o to zatroszczy?
Dramat sytuacji. Jest fascynujący! I naoczne przeżywanie monumentalnych, często historycznych momentów. Patrzenie na ludzi, jak reagują na traumę sytuacji, jak stają twarzą w twarz ze śmiercią. Zwykle nie można pomóc i pozostaje obserwować. Z zafascynowaniem.
To takie przyjemne? Patrzeć na cierpiących i czuć bezsilność? I robić zdjęcia... Cynizm, zwany profesjonalizmem?
Można pomóc właśnie zdjęciami. Dzięki nim pokazuje się cudzy dramat innym. Świat może rozwiązać każdy problem — jeśli się o nim dowie. Nic tak nie informuje i nie porusza ludzi jak zdjęcia.
Jak się Pan czuł, gdy usłyszał, że „Steve McCurry zginął”?
Zdziwiły mnie reakcje napotkanych kolegów. Patrzyli, jak na zjawę. Ale w ogóle życie jest ryzykowne... Nie mogę być nieśmiały, bo nie zrobiłbym połowy zdjęć! By adrenaliny przybyło, ludzie robią różne rzeczy: jeżdżą na nartach, ścigają się samochodami. Ja fotografuję konflikty zbrojne. Choć nie tylko...
Z czego ma Pan największą frajdę?
Koniec pracy. Ma się poczucie niewiarygodnego fartu, że wyszło się z tego całym i zdrowym.
Nie chciał Pan nigdy osiąść w spokoju na farmie?
Nie. Myśli o zwolnieniu tempa czy przejściu na emeryturę jeszcze mnie nie nachodzą.
Kiedyś będzie Pan musiał...
Gdy nie będę mógł się ruszać.
Ciągle jest Pan w rozjazdach. Ale może jakieś prywatne życie, które uważa się za normalne: dzieci, żona itp.
Nie. Na razie. Bo tego nigdy do końca się nie wie. Może się przytrafić w każdej chwili.
Fotografia ponad wszystko?
Nie przesadzajmy. Jakieś tam prywatne życie mam. Lubię je, a to najważniejsze.
Od czego Pan zaczyna pracę?
Od zamówienia.
Co się u Pana zamawia?
Zdjęcia na temat. Dostaję bilet lotniczy, fundusze i termin dostarczenia fotografii.
Na eskapady fotograficzne jeździ Pan sam czy z kimś?
Zwykle sam. Na miejscu wynajmuję tłumacza lub asystenta. Tyle już zjeździłem świata, że to nie problem udać się dokądś w pojedynkę.
Ile zajmuje taka eskapada?
Zwykle dwa, trzy tygodnie. Czasem trzy miesiące.
Kto u Pana zamawia?
National Geographic, Time, The New York Times.
Nieźle. U kogo są najbardziej komfortowe warunki pracy?
W National Geographic. Daje więcej czasu, pieniędzy, filmów, wyposażenia. Ale ludzie stamtąd są wymagający: oczekują mistrzostwa.
Ile pieniędzy dostaje się zwykle na trzymiesięczną robotę?
Zależy od osoby i strony świata, w którą się jedzie. Ale standardem jest 300-400 dolarów na dzień.
A za zdjęcia w Iraku, w czasie wojny?
Dokładnie tyle samo, co w czasie pokoju. I proszę wierzyć: jest długa lista chętnych na takie zlecenie. To nie tak, że jeżeli nie zapłacą więcej, nie będzie komu robić zdjęć. Odwrotnie! Ochotnicy walą drzwiami i oknami. Gigantyczna konkurencja!
Jak widać: Pan zwykle wygrywa... Co się liczy?
Rezultaty. Widzi się moje prace. Chyba mi ufają.
Miał Pan kiedyś problemy z wywiezieniem filmów z jakiegoś kraju?
Czasami. Prześwietlali mi klisze, zabierali... Ale to się już od dawna nie zdarzyło.
A jak Pan urządza sesje w egzotycznych miejscach?
Mam przyjaciół na całym świecie. Pomagają zorganizować noclegi, tłumaczy, asystenta, przewodnika. W innych językach niż angielski znam zaledwie kilka podstawowych zwrotów. Może nawet nauczyłbym się jakiegoś, ale nigdy nie jestem długo w jednym miejscu. Poruszam się między Kambodżą, Birmą, Indiami, Afganistanem, Pakistanem. Wszystkie te języki różnią się od siebie radykalnie...
Kiedy sfotografował Pan słynną Afgankę po raz pierwszy?
W 1984 r. — przypadkowo. Po prostu szedłem przez wioskę. Zauważyłem szkołę żeńską. Wszedłem. Uznałem, że fajnie byłoby zrobić zdjęcia. Stała grupka uczennic. W jednej było coś niesamowitego!
Co?
Oczy, w ogóle — wygląd. Była bardzo młoda, ale miała przestraszony wzrok — wręcz stłamszony, jak u zwierzątka. Ale była piękna — mogłaby być modelką... Kontrast niesamowity! Poprosiłem nauczyciela o pozwolenie i zrobiłem zdjęcie.
Nie ustawiał Pan baterii lamp, tylko tak Pan pstryknął?
To było przypadkowe i spontaniczne zdjęcie. I bardzo szybkie. Choć wyczułem magię tej chwili. Coś, czego nie zapomnę do końca życia.
A po 17 latach — kto wpadł na pomysł, by odszukać tę dziewczynkę?
Ja. Właściwie to próbowałem ją odnaleźć wcześniej, bo w 1989 r. A potem w 1992 r. I nic! Nie znałem imienia, nazwiska, adresu. Miałem tylko zdjęcie.
Na nowym zdjęciu kobieta jest w burce. Skąd Pan wie, że to na pewno dziewczyna ze starej fotografii?
Widziałem jej twarz, mam również zdjęcia bez burki. Zmieniła się bardzo... Widać złą dietę, biedę, trudy życia. Skóra stała się chropowata. I wyglądała jeszcze smutniej. Ale miała te same blizny — nieco zmienione czasem — i znamiona. Dzięki temu byłem w 100 proc. pewny. Przeżyłem szok. W pamięci miałem młodziutką, słodką buzię. Zastałem kobietę steraną życiem.
Jej mąż pozwolił na zdjęcia?
Był w porządku. Ale nie wylewny. Obydwoje zachowali dystans.
Dostali za to pieniądze?
National Geographic zaoferowało pomoc. Ale oni sami o nic nie poprosili.
Przy okazji realizacji Pana pomysłu National Geographic zrobiło sobie niezłą kampanię marketingową. Wiele osób śledziło poszukiwania Afganki z zapartym tchem.
Marketing przyszedł po tym, jak ją znaleźliśmy. Nikt o tym nie myślał wcześniej... To był jedynie pomysł, jaki mi przyszedł do głowy. Wydawał się szalony, ale raz się żyje... I tak podjęliśmy decyzję.
Tak przypadkiem, właśnie w czasie wojny w Afganistanie...
I dlatego zdarzali się cynicy, którzy mówili, że to dla efektu medialnego. Ale tak naprawdę umiejscowienie w czasie nie ma nic wspólnego z George’em Bushem.
Niby czysty zbieg okoliczności...
Po 11 września w Afganistanie byłem kilkadziesiąt razy. To logiczne, że łatwiej mi było użyć kamer National Geographic, które już tam były. Powiedziałem: zrobię film dokumentalny o mnie w Afganistanie. Zanim trafimy do Kabulu, poszukajmy tej dziewczyny.
Ile czasu zajęło znalezienie jej?
Mieliśmy szczęście: dwa tygodnie. A mogło to trwać lata, a było możliwe, że nigdy jej nie znajdziemy.
Inne mistyczne momenty. Wspomniał Pan już o takim...
Wiele razy... Mam wrażenie, że magia zawsze towarzyszy mi przy robieniu zdjęć. Tysiące razy fotografowałem na przykład krajobraz o różnych porach dnia i nocy. Ale czasem zdarza się coś, co zaskakuje. Raz wczesnym popołudniem na niebie pojawił się księżyc. Nieoczekiwany mały cud, choć pewnie łatwo można by go wytłumaczyć. W idealnym czasie, w idealnym miejscu.
Robił Pan jakieś zdjęcia w Polsce?
Nie. To mój pierwszy raz.
Jacyś znajomi fotograficy z Polski...
Tomasz Tomaszewski, mój przyjaciel.
Żałuje Pan jakiegoś niezrobionego zdjęcia?
Rozważanie straconych okazji, błędów to strata czasu i zadręczanie siebie. Lepiej iść do przodu. To tak jak myślenie o byłej dziewczynie. Ściąga w dół, blokuje.
Wymarzone zdjęcie — istnieje coś takiego?
Raczej nie. Interesujące jest odkrywanie nowych rzeczy w życiu. Fascynuje mnie myśl, że w przyszłym tygodniu mogę znaleźć się w ciekawych okolicznościach i robić zdjęcia. Robienie zdjęć to nie myślenie o fotografowanym obiekcie, ale znalezienie się w danej sytuacji i oddanie jej klimatu.
Jest Pan autorem wspaniałych portretów. Potrafi Pan uchwyć coś, co dla wielu jest nie do uchwycenia.
Po pierwsze: trzeba spowodować, że ludzie są wyluzowani. Istotne jest też światło. Ale nie każdy portret będzie interesujący. Po prostu: jeśli znajdzie się dobrą twarz, to ma się dobry portret.