Czy twoja kariera to bilet do pustki?

Mirosław KonkelMirosław Konkel
opublikowano: 2025-04-24 13:25

Odkryj wartość, która nada twojemu sukcesowi sens. Podpowiedź — to nie awans, większy dom ani branżowy fejm.

Przeczytaj artykuł i dowiedz się:

  • co dzieje się z menedżerem, który zaprzedał swoją duszę korporacji
  • jak ocenić, czy koszty kariery menedżerskiej, nie są zbyt wysokie
  • ile pieniędzy potrzeba człowiekowi do szczęścia
Posłuchaj
Speaker icon
Zostań subskrybentem
i słuchaj tego oraz wielu innych artykułów w pb.pl
Subskrypcja

Awansujesz szybciej, niż śmiałeś marzyć. Służbowy szofer, gabinet w szklanej wieży, garnitur droższy niż roczny budżet powiatowej uczelni. I co? Myślisz, że to cię zadowoli? Że zatka dziurę w duszy, którą wyżarła pogoń za tym wszystkim? Naiwny. Gdybyś znał historię Michała, wiedziałbyś, jak bardzo się łudzisz.

Michał był królem korporacyjnej piaskownicy. Punktualny jak szwajcarski zegarek, ubrany jak z żurnala, przygotowany, jakby jutro miał zdobyć Mount Everest. Dwanaście godzin w biurze, kilka zespołów pod butem, budżety, od których głowa pęka. A on? On się tym podniecał. Kalendarz wypchany spotkaniami, od których zależy zbawienie świata. Dekada wspinaczki po śliskich szczeblach i oto jest na szczycie. Król. Bohater. Idol studentów SGH.

Aż przyszedł ten piątkowy wieczór. Wrócił do swojego apartamentu. Pustka. Cisza. Żadnych wrzasków dziecka, żadnego śmiechu żony. Żona? Odeszła, bo kto by wytrzymał z maszyną do robienia kariery? Syn? Zapomniał, jak wygląda ojciec. Prywatny telefon milczy. Zero powiadomień. Tylko kalendarz, ten przeklęty kalendarz szydził: Hej, Michale, w poniedziałek kolejne zebranie! Biegnij, chłopie, biegnij!

I wtedy, w tej głuchej ciszy, Michał zadał sobie pytanie, od którego włosy stają dęba: dla kogo ja, do cholery, to wszystko robię?

Szczęście według Kahnemana

Nie każdy ma chwilę olśnienia ot tak, w codziennej rutynie. Czasem los musi przyłożyć obuchem. Wypowiedzenie kontraktu menedżerskiego? Jak piorun w jasny dzień. Firma tonie w długach, a razem z nią właściciel. Albo emerytura — niby nagroda, a faktycznie wyrok. Wolność, z której wielu nie umie korzystać. Pustka w kalendarzu, pustka w głowie, pustka w sercu.

Szczodra odprawa nie uchroni przed ciosem w ego — ten misternie pielęgnowany obraz siebie: lider, ekspert, ważna figura. Gdy to znika, kim jesteś? Lustro odpowiada brutalnie — szarakiem. Bankructwo boli jeszcze bardziej. To nie tylko strata kapitału, ale upokorzenie, klęska. Jeszcze wczoraj błyszczałeś na okładce biznesowego pisma, a dziś? W oczach dawnych towarzyszy, może nawet własnych, jesteś żałosnym przegrywem, cieniem samego siebie.

Emerytura? Śmiechu warte. Całe życie w galopie, a tu bach — ściana. Koniec biegu. Po co wstawać? Dokąd gnać? Wędkowanie? Głupie seriale? Czekanie, aż kostucha zapuka? Człowiek, który kochał tabelki i raporty, bez nich nie wie, co z sobą począć.

Każdy taki moment — krach czy zaduma — to sygnał, by stanąć twarzą w twarz z prawdą. Po co żyję? Dla czego? Dla kogo? Nie czekaj, aż los da ci kopniaka. Zatrzymaj się teraz. Przyjrzyj się temu całemu cyrkowi, gdzie jesteś gwiazdą. Zastanów się, czy to, co robisz, zmierza ku czemuś, co ma sens. Jeśli nie, pędzisz w pustkę, a finisz i tak zostawi gorycz.

Z zewnątrz? Bajka. Luksus, flesze, uznanie. Konto puchnie, LinkedIn błyszczy. Ale w środku? Ciemność. Rozwód, bo miłość przegrała z karierą. Dzieci, które widujesz na zdjęciach, bo w realu nie masz dla nich czasu. Przyjaciele? Odeszli, bo ile razy można słuchać: przepraszam, mam deadline? Duchowość? Jaka duchowość, skoro jedyną modlitwą jest oby kwartał się zamknął?

Psychologowie mają na to nazwę — empty success. Pusty sukces. Złota klatka, w której lśni wszystko, tylko nie ty. Z wierzchu spełnienia, wewnątrz zgliszcza — wypalenie, samotność i pytanie ostre jak brzytwa: czy warto było się tak zabijać?

Viktor Frankl, psycholog, który przetrwał piekło obozów koncentracyjnych, wiedział to najlepiej — szczęście nie jest kumulacją pozytywnych zdarzeń, przyjemności czy nagród, ale skutkiem ubocznym życia z sensem. Nawet w najgorszym koszmarze można je znaleźć, gdy robisz coś dla innych. A liderzy? Pędzą za forsą, prestiżem, władzą. Nie dziwią więc badania, według których źle opłacane pielęgniarki częściej czują spełnienie niż rozkapryszeni dyrektorzy szpitali, a sprzątacze rzadziej popadają w depresję niż elita biznesu pławiąca się w bogactwie.

Wyścig, rywalizacja, triumf — to wszystko jest jak fatamorgana. Nie daje pełni. Nie daje spokoju. Mądrale w tweedowych marynarkach z Harvardu badali przez dekady tę samą grupę osób, by odkryć, że to nie sukces, kariera, ale relacje z ludźmi dają szczęście i zdrowie. Do podobnego wniosku doszedł już dawno filozof Bertrand Russell: „Sukces to tylko jeden ze składników szczęścia i zbyt wysoka jest jego cena, jeśli dla niego poświęciliśmy wszystko inne”. Proste? A jednak menedżerowie odkładają rodzinę, przyjaźnie i pasje na potem. Na emeryturę. Na weekend. Na nigdy.

Szczęście, które kosztuje duszę, to nie jest szczęście. To pakt z diabłem. I to na kiepskich warunkach. Pieniądze? Pułapka. Na początku dają wolność, potem zakładają kajdanki. Psychologia nazywa to hedonistyczną adaptacją — jednostka szybko przyzwyczaja się do luksusu, ale radość z niego nie rośnie. Daniel Kahneman, noblista z ekonomii, policzył. Powyżej pewnego pułapu kasy — powiedzmy 75 tys. USD rocznie — więcej nie znaczy szczęśliwiej. Rodzi strach. Paniczny lęk, że stracisz. Że ktoś cię wyprzedzi. Że ten cały domek z kart runie.

A status? Jeszcze gorszy narkotyk. Chwilowa euforia, a potem głód — nowego tytułu, nowych lajków, nowej okładki biznesowego pisma. Człowiek przestaje być sobą, staje się billboardem reklamującym własne ja.

Ważne to, czego nie widać

Niech to będzie jasne — bogactwo, kariera, sława nie są złe same w sobie. Ci, którzy tak twierdzą, często przypominają lisa z bajki Ezopa narzekającego na cierpkie winogrona, bo nie mógł ich dosięgnąć. Przegrali z własnymi ambicjami, nie spełnili marzeń, więc teraz plują na cudzy sukces.

Sukces zawodowy to piękna rzecz, bez dwóch zdań, ale nie może być całym światem. Nawet serce najbardziej oddanego firmie szefa nie bije dla Excela i slajdów w PowerPoincie. Ono łaknie sensu. Wartości. Poczucia, że zmienia jakiś kawałek świata na lepsze. Czegoś, co nie skończy się, gdy giełda zacznie pikować albo zarząd zmieni front.

Wartości to jak latarnia w środku sztormu. Gdy biznesowy świat wali się na łeb, a ty nie wiesz, gdzie góra, gdzie dół, one pokazują drogę. Bez nich? Dryfujesz. I możesz wylądować tak daleko od siebie, że już nie pamiętasz, kim byłeś.

Jakie wartości? Dla jednych to rodzina. Żona, którą kochasz, a nie tylko zasypujesz kasą. Dzieci, z którymi spędzasz czas, a nie tylko płacisz za ich lekcje. Przyjaciele, którzy są nie tylko wizytówkami w twoim CRM-ie. Dla innych to duchowość. Wiara. Ta cisza, w której słyszysz coś większego niż własne ego. Moment, gdy wiesz, że życie to nie tylko KPI i terminy. Dla jeszcze innych to służba. Przekonanie, że wcale nie chodzi o ciebie. Że nie tylko puchnie ci portfel, ale dajesz komuś nadzieję, szansę, lepszy start. Tego nie kupisz za żadną premię — sens. Bo na końcu nie liczysz zer na koncie. Pytasz: czy to, co robiłem, miało znaczenie?

Menedżer, który zna swoje wartości, to inny kaliber. Nie musi nikomu niczego udowadniać. Jest autentyczny. Ludzki. I, o dziwo, często lepszy w swojej robocie, bo wie, po co ją wykonuje. Nie chodzi o rzucanie kariery w cholerę. Ani o rezygnację z ambicji czy projektów. Chodzi o to, by nie oddać im całej swojej duszy. Serce jest na coś więcej — na miłość, na zachwyt, na to, co niewidoczne, ale prawdziwe. Bo gdy gasną ekrany, milkną powiadomienia, zostaje jedno pytanie: kim jestem, gdy nikt nie bije braw?

Znajdź odpowiedź, zanim życie ci ją wciśnie na siłę — jak w wypadku Michała, który osiągnął wszystko oprócz spełnienia i szczęścia. Bo jeśli praca wypełni cię po brzegi, to gdy ją stracisz, zostaniesz z niczym. A można inaczej. Można być liderem z krwi i kości — z duszą zakotwiczoną w czymś, co nie przemija.

Jak pisał Antoine de Saint-Exupéry: „Dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. Niech więc kariera będzie tylko jedną ze sfer życia, ważną, ale nie najważniejszą. A serce? Latarnią, która nigdy nie gaśnie.