Wiosenny lockdown wprowadzony przez władze, aby spowolnić rozprzestrzenianie się koronawirusa, zdewastował gospodarkę Stanów Zjednoczonych. W drugim kwartale 2020 r. amerykańscy statystycy odnotowali spadek PKB o 9 proc. kw/kw. Był to najgłębszy kryzys gospodarczy od czasów Wielkiej Depresji sprzed 90 lat.
Po otwarciu gospodarki w III kwartale PKB urósł o 7,4 proc. kw/kw. Model prognostyczny Fedu z Atlanty zakłada, że w IV kwartale amerykańska gospodarka rosła o około 1,8 proc. kw/kw. Według prognoz Rezerwy Federalnej w 2020 r. PKB Stanów Zjednoczonych zmalał o 2,4 proc., a w tym roku wzrośnie o 4,2 proc. Zatem od lata w Ameryce trwa ożywienie gospodarcze, które według wszelkich prognoz ma być kontynuowane w tym i następnym roku. Błyskawicznie odbudowała się choćby sprzedaż detaliczna, która już w lipcu 2020 r. powróciła do trendu sprzed koronakryzysu.

Ożywienie bez odrodzenia
Na papierze stan amerykańskiej gospodarki nie wygląda źle. Problem w tym, że statystyki PKB czy sprzedaży detalicznej nie oddają wszystkiego. A zwłaszcza stanu rynku pracy - czyli kluczowej kwestii dla zdecydowanej większości Amerykanów. Po wprowadzeniu drugiego lockdownu w kilku dużych stanach (przede wszystkim w Kalifornii i Nowym Jorku) znów więcej Amerykanów zgłasza się po zasiłki dla bezrobotnych. Ostatnie odczyty zbliżają się do miliona tygodniowo, wobec 700-800 tysięcy w październiku i listopadzie.
Ponadto grudzień przyniósł pierwszy od kwietnia spadek liczby zatrudnionych w sektorach pozarolniczych. Łącznie od maja do końca grudnia gospodarka USA „odzyskała” niespełna 12,5 mln etatów z blisko 22,2 mln utraconych w marcu i kwietniu miejsc pracy. Za sprawą administracyjnych zakazów w dalszym ciągu sparaliżowany jest sektor turystyczno-rozrywkowy oraz transport pasażerski. A to przekłada się na miliony Amerykanów, bezskutecznie poszukujących płatnej pracy.
Biden na ratunek?
W tej sytuacji amerykańscy politycy oraz przeważająca większość ekonomistów mają do zaoferowania tylko jedną receptę: więcej wydatków. W 2020 r. rząd Stanów Zjednoczonych wpompował w gospodarkę przeszło 3 bln USD, w ramach dwóch pakietów symulacyjnych finansowanych rekordowym deficytem fiskalnym i powiększającym i tak już potężny dług publiczny Ameryki.
Ekonomiści, politycy i wyborcy zgodnie uznali, że to za mało. No i wreszcie dostali, czego chcieli. Kilka dni temu prezydent-elekt Joe Biden przedstawił trzeci już pakiet fiskalny, tym razem opiewający na kwotę 1,9 bln USD. American Rescue Plan (amerykański plan ratunkowy) zakłada, że większość pełnoletnich Amerykanów otrzyma po 1400 USD jednorazowych (czy aby na pewno?) transferów socjalnych. W kwietniu Departament Skarbu rozsyłał czeki opiewające na 1200 USD, a w grudniu Amerykanie otrzymali po 600 USD per capita.
Ponadto plan Bidena zakłada podwojenie federalnej płacy minimalnej do 15 USD za godzinę. Wrócą także nadzwyczajne Covidowe dopłaty do stanowych zasiłków dla bezrobotnych. Tym razem w wysokości 400 USD tygodniowo, wypłacane aż do września. Szykuje się też federalny bail-out dla bankrutujących władz miejskich i stanowych – dotacje pochłoną 350 mld USD. Kolejne 170 mld USD trafi do sektora edukacyjnego, a 50 mld USD Biden i spółka chcą wydać na testy na Covid-19. Wzrosną też ulgi podatkowe na dzieci.
ARS to dopiero początek wdrażania „progresywnej” agendy w Stanach Zjednoczonych. Administracja Joe Bidena zapowiada wydatne poszerzenia państwowych ubezpieczeń medycznych (docelowo 97 proc. Amerykanów ma mieć polisę zdrowotną), znaczącą abolicję długów studenckich oraz przeznaczyć 2 bln USD na dotacje dla energetyki odnawialnej. Pojawić się mają także nowe wydatki na infrastrukturę – łącznie 1,3 bln USD w ciągu 10 lat.
Drukuj, mała, drukuj
W przedwyborczym programie demokraty znalazły się też propozycje podniesienia podatków. Mocno w górę ma pójść opodatkowanie korporacji – stawka CIT ma zostać podniesiona z 21 do 28 proc., co byłoby odwróceniem reform podatkowych Donalda Trumpa. W planach jest także podniesienie podatków od dochodów osobistych (PIT) oraz wzrost podatku od wynagrodzeń (taki odpowiednik polskiego ZUS) dla najlepiej zarabiających. Drakońsko opodatkowane mają zostać dywidendy i zyski kapitałowe powyżej 1 mln USD rocznie. Spodziewać się można także zwiększenia biurokracji i nałożenia nowych regulacji ograniczających swobodę działalności gospodarczej. Dotyczyć to może zwłaszcza technologicznych gigantów pokroju Google’a, Facebooka czy Amazona.
Nikt jednak nie ma wątpliwości, że nowe podatki Bidena nie zasypią gigantycznej dziury budżetowej wykreowanej przez kolejne „pakiety fiskalne”. Przez następny rok czy dwa rząd Stanów Zjednoczonych będzie wydawał o kilka bilionów dolarów więcej, niż otrzyma z podatków. Zatem praktycznie cały „pakiet stymulacyjny” sfinansowany zostanie poprzez zwiększenie deficytu budżetowego i wzrost długu publicznego.
Większość ekonomistów jest przekonana, że w obecnej sytuacji nie istnieją żadne ograniczenia dla zadłużenia Stanów Zjednoczonych. A to dlatego, że Rezerwa Federalna efektywnie „drukuje” blisko 1,5 bln USD rocznie, za prawie bilion rocznie skupując obligacje emitowane przez Departament Skarbu. Wydaje się oczywiste, że „w razie” potrzeby Fed po prostu zwiększy QE (ilościowe poluzowanie), skupując dowolnie większą ilość Treasuries.
Równocześnie panuje przekonanie, że ekipa Joego Bidena nie musi się oglądać na nieco już wymarły gatunek „bond vigilantes”. W wolnym tłumaczeniu to termin określający inwestorów wrażliwych na pogorszenie się parametrów fiskalnych USA i grających na spadek cen amerykańskich obligacji skarbowych. W latach 90 XX wieku owi inwestorzy potrafili zmusić amerykańskich prezydentów do redukcji deficytów fiskalnych i prowadzenia bardziej rozsądnej polityki budżetowej. Ale tym razem potencjalni „bond vigilantes” mają przeciwko sobie Rezerwę Federalną, która poprzez bezpośrednie zakupu obligacji w praktyce ustala ich rentowności. Fed nie może sobie pozwolić na wzrost rentowności (czyli spadek cen) Treasuries choćby dlatego, że w zeszłym roku obiecał rynkowi, że utrzyma zerowe stopy oprocentować przynajmniej do 2023 r..
Ekonomiczne skutki
Monstrualne deficyty fiskalne Stanów Zjednoczonych są w znacznej mierze finansowane „dodrukiem” pieniądza przez Rezerwę Federalną w otoczeniu zerowych krótkoterminowych stóp procentowych. W najbliższych kwartałach to zjawisko ulegnie nasileniu. Istnieje jednak ryzyko, że w pewnym momencie zagraniczni wierzyciele USA przestaną akceptować taką sytuację. Już teraz na rynku obserwujemy sukcesywne osłabiania się dolara, czemu towarzyszy wzrost oczekiwań inflacyjnych w Ameryce. Trudno oczekiwać, aby „wydrukowanie” kilku (kilkunastu?) bilionów w dolarów w warunkach ożywienia gospodarczego nie wywołało znaczącego wzrostu inflacji. Na dłuższą metę Biały Dom ryzykuje w ten sposób utratę przez dolara statusu jedynej waluty rezerwowej świata.
Drugim problemem są konsekwencje równoczesnego podniesienia płacy minimalnej i podwyżki zasiłków dla bezrobotnych czy innych transferów socjalnych. Już wiosną 2020 r. wielu Amerykanów połapało się, że z zasiłków dla bezrobotnych wyciągną więcej niż zarobią w pracy. A teraz dochodzi do tego faktyczny dochód uniwersalny, bo chyba nikt nie wierzy, że akcja wysyłania „pandemicznych” czeków przez Departament Skarbu okaże się jednorazowa (skoro to już trzecia runda tego typu operacji).
Jak na razie ekonomiści głównego nurtu są zdania, że skoro stopy procentowe są niskie, a gospodarka w rozsypce, to rząd powinien pożyczać i wydawać jak najwięcej, aby „rozruszać” koniunkturę. A negatywnymi konsekwencjami takiej polityki będziemy martwić się później, gdy gospodarka znów będzie rosła – dodają. I że niewpompowanie w gospodarkę nowych pieniędzy przyniesie jeszcze gorsze konsekwencje.
- Wiem, że to, co właśnie przedstawiłem, nie jest tanie, ale niezastosowanie się do tego będzie nas drogo kosztować (...) Wśród czołowych ekonomistów panuje konsensus, że po prostu nie możemy sobie pozwolić na to, aby nie zrobić tego, co proponuję – przekonywał Joe Biden.
Tyle że takie podejście może się okazać w dwójnasób błędne. Po pierwsze, może się jednak okazać, że długoterminowe koszty znacząco przewyższą krótkoterminowe korzyści. Może i faktycznie Bidenowe stymulanty wykrzeszą wzrost konsumpcji i PKB, ale finalnie tylko odwleką nieuniknione: czyli głęboką recesję wymuszającą ograniczenie błędnych inwestycji, nadmiernej konsumpcji i częściowej kasacji niespłacalnych długów poprzez procedury bankructwa. Drugie ryzyko jest jeszcze gorsze. A co jeśli, wpompowanie w gospodarkę kolejnych dwóch bilionów dolarów nic nie pomoże?
- To nie zastymuluje gospodarki. To ją uspokoi. Zatem to nie jest stymulant. To jest środek uspokajający – stwierdził Peter Schiff, amerykański ekonomista słynący z wygłaszania opinii stojących w jaskrawej sprzeczności z opiniami ekonomistów tzw. głównego nurtu.
Peter Schiff uzasadnia swoją opinię przekonaniem, że zwiększenie zasiłków zniechęci Amerykanów do poszukiwania pracy.
– To nie jest plan ratunkowy. To jest zasadniczo ekwiwalent rzucenia tonącemu kotwicy – dodaje Peter Schiff.