Fidel i Che Guevara odchodzą do lamusa

Jacek Kowalczyk
opublikowano: 2012-06-29 00:00

Bez przesady z tym socjalizmem — uznały nowe władze Kuby i powoli przepraszają się z wolnym rynkiem.

Gwarna, ciasna uliczka na starym mieście Hawany. Pod jedną z odrapanych kamienic stoi nowiutki błękitny hyundai, z którego pootwieranych okien roznosi się głośna, nowoczesna muzyka. O maskę samochodu opiera się mężczyzna. Z uśmiechem wybija rytm i żywo dyskutuje z kolegami. W bramie stoi grupka kobiet, a wokół auta ganiają się dzieci. Cała kamienica świętuje nowy nabytek sąsiada — samochód! I to jaki: nowy!

Ta scena powinna zmobilizować każdego, kto chciałby zobaczyć prawdziwą Kubę, tę znaną z filmu „Buena Vista Social Club”, by jak najszybciej kupował bilety na samolot. Pod wodzą Raula i z Fidelem zamkniętym w szpitalu, kraj zmienia się w szalonym tempie. Za kilka lat ta enklawa socjalizmu i starych amerykańskich samochodów, w której czas zatrzymał się pół wieku temu, może się niczym nie różnić od podobnych wysp.

Robić na swoim

Odkąd cztery lata temu Raul Castro objął władzę na Kubie, do komunistycznej republiki wpuszczany jest coraz szerszy strumień kapitalizmu. Najważniejsza zmiana dotyczy podejścia rządu do prywatnej działalności obywateli. Nie podoba ci się praca na państwowej posadzie? Idź na swoje — ogłosił Raul i uwolnił, a przynajmniej zliberalizował 181 zawodów w usługach. Nagle po Hawanie i turystycznych miejscowościach zaczęły jeździć nie tylko państwowe, ale też prywatne, tańsze taksówki. Kubańczyk może już otworzyć salon fryzjerski czy wynająć swoje mieszkanie turystom. Początkujący przedsiębiorca ma nawet szansę na kredyt z państwowego banku na rozkręcenie biznesu. Póki płaci podatki, rząd jest zadowolony. Zgniłym kapitalistą i tak nie zostanie, bo choć w teorii może rozwijać swój biznes i zatrudniać ludzi, w praktyce i tak — dzięki domiarowi podatkowemu (skojarzenia z PRL nieprzypadkowe) — nigdy mu się to nie opłaci.

— Jak idzie biznes? Aj tam, z tymi cenami benzyny… Ale ważne, że na swoim. Wreszcie chce się pracować — przekonuje Yoan, taksówkarz z Hawany. To nie wszystko. Prawdziwą rewolucją gospodarczą jest też wprowadzona pół roku temu reforma majątkowa. Z grubsza polega na tym, że Kubańczyk wreszcie może mieć, a nie tylko używać. Do niedawna na Kubie, podobnie jak w PRL, pojęcie własności miało wypaczone znaczenie. Chciałeś gdzieś mieszkać — miałeś trzy wyjścia. Mogłeś dom czy mieszkanie odziedziczyć, otrzymać od państwa (w obu przypadkach to wieloletnia perspektywa) lub wybudować (o ile wcześniej otrzymałeś od państwa ziemię). Od listopada 2011 r. jest jeszcze czwarta możliwość: można lokum legalnie kupić.

Azjatyckie cuda

Reforma majątkowa dotyczy również samochodów. Dotąd można było handlować tylko starymi „amerykanami”. Pozostałe auta, a więc przyznane obywatelom przez państwo — głównie łady, moskwicze i maluchy (nazywane przez Kubańczyków „polaczkami”) — były przypisane dożywotnio rodzinie obdarowanego.

— Ten wasz mały fiat to niezły dziwoląg. Taki malutki, silnik z tyłu, bagażnik z przodu. Ale można na nim polegać — mówi Yoan.

Czarny rynek sowieckich samochodów istniał, ale jego zasięg był znikomy, bo transakcje były bardzo ryzykowne. Rodzina osoby, która sprzedała w ten sposób auto, mogła w każdej chwili zgłosić roszczenie do samochodu i z pomocą policji go odebrać. To już jednak historia. Od pół roku handel samochodami jest legalny i wreszcie można kupić od sąsiada wymarzoną ładę. W dodatku w ostatnich latach rząd zaczął wpuszczać na Kubę dilerów samochodowych. Importują nie tylko nowe auta, ale też używane, zwykle po leasingu. Dla Kubańczyków to prawdziwe cacka, niemal kosmiczna technologia. A jakie nowoczesne kształty! — Wy kochacie stare samochody, a my nowe. Normalne! Każdy lubi to, czego nie może mieć — mówi Felix Miguel, przewodnik po tropikalnym lesie.

Kubańczycy nazywają ten napływ nowoczesnych samochodów trzecią rewolucją motoryzacyjną. Pierwsza odbyła się w latach 40. i 50. i jest nazywana amerykańską, bo samochody sprowadzali tu Amerykanie. Druga — sowiecka — zaczęła się po przejęciu władzy przez Fidela i nawiązaniu przez Kubę współpracy ze Związkiem Radzieckim. Obecną, trzecią, nazywają azjatycką, bo na ulicach pojawiają się głównie samochody z Korei, Chin i Japonii, choć przywozi się też sporo względnie nowych peugeotów, renaultów czy skód. Jeszcze dekadę temu po kubańskich ulicach było po połowie amerykańskich i sowieckich aut. Teraz samochody z tych trzech rewolucji jeżdżą w mniej więcej równych proporcjach.

Urok Peweksu

Przebłyski kapitalizmu widać też na kubańskiej wsi. Rolnictwo wyspy, jeszcze kilkanaście lat temu w niezłym stanie (głównie dzięki uprawie trzciny cukrowej, ale też bananów, kawy, tytoniu), dziś jest w kompletnej ruinie. Dlatego rząd stopniowo odkręca reformę rolną z przełomu lat 50. i 60. Zabrana pół wieku temu miejscowym i amerykańskim farmerom ziemia jest stopniowo przekazywana obywatelom. Che Guevara, który nadzorował reformę agrarną z 1959 r., musi przewracać się w grobie (konkretnie w mauzoleum w Santa Clara, gdzie złożono jego szczątki w 1997 r.).

— Jeszcze w latach 90. prawie cała wyspa była pokryta plantacjami trzciny cukrowej. Jak jechałeś drogą, krajobraz właściwie się nie zmieniał. Ale przyszedł kryzys, ceny cukru spadły i główny przemysł Kuby niemal znikł — mówi Felix Miguel.

Dziś, jeśli obywatel Kuby chce spróbować sił jako niezależny rolnik, może kupić grunty po likwidowanych odpowiednikach naszych PGR-ów. Dostanie nawet od rządu na tę transakcję kredyt hipoteczny. Co więcej, nie musi warzyw i owoców oddawać do państwowej dystrybucji. Może je sprzedać bezpośrednio na bazarach lub zaopatrywać hotele i przetwórnie.

Che Guevara, dawny szef komunistycznego banku centralnego Kuby, nie byłby też pewnie zadowolony z polityki dewizowej Raula Castro. Od niedawna każdy Kubańczyk może obracać tzw. peso wymienialnym — walutą zarezerwowaną przedtem dla turystów i transakcji międzynarodowych. Co to oznacza dla zwykłego obywatela? Teoretycznie otwiera się przed nim świat konsumpcji i tzw. dóbr luksusowych. Pensję Kubańczyk otrzymuje w swojej walucie podstawowej. Może z nią iść do rządowego sklepu, gdzie — na kartki — da się kupić podstawowe produkty, np. ryż, mięso, papierosy, herbatę, cukier. Może też iść na targ po owoce, warzywa.

— Państwo dotuje podstawowe produkty żywnościowe, dlatego rządowa pensja pozwala rodzinie przetrwać miesiąc. Choć z trudem — mówi Felix Miguel.

Jeśli jednak Kubańczykowi uda się zdobyć peso wymienialne, robi zakupy w sklepach dla turystów — odpowiednikach naszych Peweksów. Wystrój przypomina polskie markety z lat 90. Zdarzają się naprawdę ekskluzywne wyjątki, ale zwykle asortyment tych sklepów nie powala na kolana. Napoje? Jeden rodzaj soku pomarańczowego w kartonach i po jednej marce rządowych podróbek napojów z oferty Coca-coli (my mieliśmy Polo-Cocktę, Kubańczycy mają tuKolę). Łącznie kilka produktów, ale zastawione są nimi przynajmniej cztery długie regały. Podobnie wyglądają działy z kosmetykami, alkoholem czy ubraniami.

Napiwkowe szaleństwo

Choć nikt już nikomu w paszport nie zagląda, w praktyce wstęp do tego przybytku konsumpcji ma jednak tylko część obywateli Kuby. Przelicznik między oboma rodzajami peso ustalono na takim poziomie, by ceny były zbliżone do europejskich czy amerykańskich. Dla statystycznego Kubańczyka tzw. dobra luksusowe są więc absolutnie poza zasięgiem. Przeciętna rządowa pensja to nieco ponad 400 kubańskich peso niewymienialnych, czyli około 20 dolarów. Gdyby Kubańczyk po odebraniu wynagrodzenia chciał je w całości wydać w tamtejszym Peweksie, kupiłby około 50 puszek tuKoli. Na czapkę Adidasa musiałby zbierać dwa-trzy miesiące. Kto zatem kupuje w tych sklepach?

Po pierwsze, pracownicy branży turystycznej — mogą liczyć na napiwki od zagranicznych gości albo sprzedawać im cygara (zwykle tanie podróbki drogich marek albo oryginały wyniesione przez pracowników z fabryki). Po drugie, dyplomaci, piloci, stewardesy i pracownicy firm eksportujących i importujących, a więc osoby, które podróżują służbowo za granicę i dostają diety w dewizach.

— Każdy kombinuje, jak może. Rząd zdaje sobie sprawę, że pensja na państwowej posadzie jest niewystarczająca, więc pozwala ludziom na różne dodatkowe źródła dochodów. Główne to oczywiście turyści — mówi taksówkarz z kurortu Varadero.

Efekt jest taki, że profesor na uniwersytecie w Hawanie zarabia równowartość około 30 dolarów miesięcznie, a jego żona — pokojówka w hotelu — może tyle wyciągnąć z napiwków w dwa-trzy dni. Dla Kanadyjczyków, głównej nacji nawiedzającej kubańskie rajskie plaże, zostawianie każdemu napotkanemu Kubańczykowi w hotelu czy na mieście kilku dolarów napiwku to norma. Nawet każdy kierowca autobusu przewożącego turystów ma przy siedzeniu zamontowany koszyk na drobne.

Reformy gospodarcze, dokonane w ostatnich latach przez Raula Castro, sprawiły, że życie wielu mieszkańców Kuby pod względem materialnym gwałtownie się upodobniło do życia mieszkańców innych krajów. Też zaczynają chodzić w markowych ubraniach, też piją napoje gazowane, a nie tylko kompot, używają żelu pod prysznic zamiast szarego mydła czy chwalą się kolegom telefonem komórkowym. Części udaje się nawet zdobyć wspomnianego błękitnego hyundaia. Rozmiękczanie socjalizmu niweluje przepaść, jaka przez dekady narastała między Kubą a resztą świata. Być może jednak tempo tych zmian jest zbyt gwałtowne — chęć posiadania czapki Adidasa wzrosła w ostatnich latach znacznie bardziej niż faktyczne możliwości jej zdobycia. Uganianie się za napiwkami od turystów z Północy, a następnie wydawanie tych pieniędzy na markowy gadżet niekoniecznie czyni Kubańczyków szczęśliwszymi niż za Fidela.