Film kręci człowieka

Wojciech Surmacz
opublikowano: 2003-09-26 00:00

Na Warszawskim Festiwalu Filmowym nie liczą się czerwone dywany, nagrody, biznes i polityka, lecz przede wszystkim idea Laudyna. Ale czy tylko on jest jej autorem?

„Puls Biznesu”: Nie rozmawiajmy o Rywinie i polskim kinie, bo szkoda słów. Nie zapytam też o skandal pt. „Warszawa”, który wygrywa w Gdyni: normalne polskie piekiełko filmowe. Pogadajmy o Warszawskim Międzynarodowym Festiwalu Filmowym. Po co Pan to robi? Po to, żebyśmy poznali zwycięzcę? Po to, by nakręcić koniunkturę rynku filmowego w Polsce?

Stefan Laudyn, dyrektor Warszawskiego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego: A nie przyszło panu do głowy, że dla widzów? Nie interesują mnie czerwone dywany, nagrody za całokształt i cała ta otoczka biznesowa, a zwłaszcza polityczna...

A pieniądze? Też Pana nie interesują?

— Żadnego festiwalu nie da się zrobić bez pieniędzy. Ale nie wikłam się w jakieś uzależnienia finansowe.

Po co się Pan kryguje, kreuje na alternatywnego, dobrego wujka? „Czerwone dywany mnie nie interesują”... E tam!

— No czasami trzeba położyć czerwony dywan — choćby w czasie otwarcia czy zakończenia imprezy. Dla mnie esencją jest, że ileś tam tysięcy osób w Polsce obejrzy lepsze filmy, a nie obejrzy w tym czasie gorszych. Mieliśmy w zeszłym roku 71 tys. widzów. Mało?

Stara się Pan w ten sposób wpłynąć na rynek dystrybucyjny, decydować, co Polacy zobaczą na ekranach?

— Nie zajmuję się dystrybucją. Festiwalem staram się zwrócić uwagę na filmy, które pewnie inaczej nie zostałyby powszechniej zauważone. Podam przykład. W roku 2002 w plebiscycie publiczności zwyciężył u nas norweski film „Elling”. Miał wcześniej nominację do Oscara, ale widać nie wystarczyła, by kupić jego prawa na Polskę. Dopiero po sukcesie w Warszawie trafił na ekrany kin.

I wystarcza Panu wątpliwa satysfakcja, że film wszedł na polski rynek? Nic Pan z tego nie ma?

— Satysfakcję mam. Sugeruje pan, że powinienem pójść do dystrybutora i powiedzieć: słuchaj, ja ci pokazałem ten film, więc teraz mi za to zapłać?

Więcej — pytam wprost: czy Pan tak robi?

— Nie, nie robię! Jestem dość bezwzględny w pilnowaniu elementarnych zasad. Na przykład unikam pisania o filmach i w ogóle publicznej ich oceny, bo uważam, że organizator i krytyk nie powinni się łączyć w jednej osobie. Nie wszyscy mają takie zastrzeżenia do samych siebie.

No to z czego Pan żyje? Na czym Pan zarabia? Tylko z czegoś takiego jak Warszawska Fundacja Filmowa, tak?

— Tak, z czegoś takiego.

I przez cały rok zajmuje się Pan w niej urządzaniem warszawskiego festiwalu?

— Głównie. Ten festiwal ma budżet, w którym są opłaty za wynajęcie biura, telefony i niewielkie pensje kilku osób, które przy tym pracują.

Duży budżet?

— Nie. Zależy, jak go liczyć. Jeżeli go policzymy z wkładami w naturze — czyli np. łącznie z biletami lotniczymi, miejscami dla gości w hotelu Sofitel Victoria czy sprzętem komputerowym, to w sumie jest między 1,5 a 2 mln zł.

Tyle rocznie Pan wydaje na festiwal?

— Tyle.

Poza tym, że pokazuje Pan ludziom filmy, jest jeszcze jakby drugie dno tego festiwalu — coś na kształt targów?

— Na prawdziwe targi po prostu nie mamy pieniędzy! My to nazwaliśmy „Pokazami Warszawskimi” — wybranych polskich filmów z angielskimi napisami. Ogląda je starannie wyselekcjonowana grupa przedstawicieli międzynarodowych festiwali filmowych. Urządziliśmy „Pokazy”, by wypełnić lukę na rynku, bo nikt nie wpadł na pomysł, że można pokazać tym ludziom polskie filmy z angielskimi napisami — i że to dobrze. I na to, że te filmy powinno się selekcjonować...

A na jakiej zasadzie Pan je selekcjonuje, przecież niektóre polskie filmy... No wstyd pokazywać komukolwiek!

— Może mi pan nie uwierzy, ale ja się na tym znam. I są na to dowody...

Ale jakie?

— A takie na przykład, że w zeszłym roku wyświetliliśmy selekcjonerom z Berlina „Ediego” i „Dzień świra” — i te tytuły zaproszono na festiwal! Nie wybrałem jednak wielu innych polskich tytułów, które były gotowe i mogłem je zaprezentować.

To znaczy, że gdyby nie Pan, „Edi” nie odniósłby sukcesu w Berlinie?

— Tak, publiczność mogła go nie obejrzeć na tak dobrym festiwalu jak Berlinale. Ale musielibyśmy odbyć dłuższą rozmowę o promocji polskiego kina i jego festiwalowych obecności. Tym się również zajmuję, bo po kilku latach pracy nad warszawskim festiwalem okazało się, że znam dyrektorów i osoby programujące większość znaczących festiwali na świecie — powiedzmy z pierwszej setki. Jeśli rekomenduję film, to jest poważnie brany pod uwagę. Dlatego nie mogę polecić byle czego, bo za rok już mnie nikt nie posłucha.

A zdaje Pan sobie sprawę, że jeśli ktoś w — szczególnie w „PB” — przeczyta, że bardzo dużo czasu poświęca Pan organizacji festiwalu, ma Pan z tego trochę pieniędzy na życie i satysfakcję, że ludzie oglądają filmy, to pomyśli sobie: koleś nie jest normalny. Ideowiec czy co?

— Naturalnie: jestem ideowcem. Gdybym chciał zarabiać pieniądze, robiłbym zupełnie coś innego. Być może również w branży filmowej.

Może Pan nie potrafi zarabiać pieniędzy?

— Możliwe. Ale to, co robię, robię całkiem nieźle.

Ale pewność siebie!

— Uzasadniona. W tym roku nasz festiwal uzyskał akredytację Międzynarodowej Federacji Stowarzyszeń Producentów Filmowych (FIAPF). Dla festiwalu filmowego to coś takiego, jak najwyższy międzynarodowy znak jakości. Nosi go około 50 na grubo ponad tysiąc festiwali. Przedstawiciel FIAPF przyjechał do Warszawy i obejrzał sobie, co robimy i jak — w jakich kinach są projekcje, co pokazujemy, jak wyglądają nasze wydawnictwa. W tym roku, w lutym w Berlinie na tamtejszym festiwalu miałem długą rozmowę z szefem FIAPF, składającą się z długiej listy szczegółowych pytań i moich odpowiedzi. Widać wypadliśmy nie najgorzej, bo mamy akredytację.

Taki jest Pan dumny z tego festiwalu...

— Bo on mi dobrze idzie!

Splendory spadają na Pana, ale przecież sam Pan tego festiwalu nie wymyślił. To się kiedyś nazywało Warszawski Tydzień Filmowy, robił go Pan razem z Romanem Gutkiem i Sławomirem Salamonem...

— Pisanie, że to ja robiłem Warszawski Tydzień Filmowy razem z Romanem Gutkiem (w tej kolejności) jest nadużyciem. Imprezę wymyślił i kierował nią do roku 1991 Roman Gutek. Moja pozycja była początkowo bardzo skromna.

Mówiło się, że doszło do konfliktu. Niedobrze się stało, że Roman Gutek nie robi tego z Panem?

— A potem doszło do zgody, z czego ogromnie się cieszę. Myślę, że Roman Gutek też. Zresztą proszę go o to zapytać. Pytał pan?

Nie.

— To proszę zapytać.

Ale Pan jest zdania, że wszystko było O.K.?

— Pracowałem przy tej imprezie prawie od początku. Od 1986 roku. Nie wziąłem się znikąd. Stopniowo się uczyłem i poznawałem filmową branżę. W roku 1991 Roman zajął się na poważnie dystrybucją filmów — no i nie mógł łączyć jednego i drugiego.

A z warszawskim kinem Kultura i Jackiem Szumlasem jak naprawdę było? Swego czasu warszawka szumiała, że chce Pan mu to kino odebrać?

— Warszawska Fundacja Filmowa, która jest organizatorem festiwalu, przystąpiła do konkursu na prowadzenie kina Kultura, ogłoszonego przez Ministerstwo Kultury. Nasza oferta była tak dobra, że przetarg unieważniono. Nazwanie tego próbą odebrania kina jest nieporozumieniem.

Nie chce Pan mówić... Po co Pan wciąga ludzi w kino? Na czym polega ta pańska idea?

— Na tym, by świat był trochę lepszy.

Naiwnie brzmi... No ale dobrze — przez kino, przez film?

— Między innymi. Co roku staram się pokazać kilkadziesiąt filmów, które przekazują bardzo złożony komunikat o stanie świata.

Wszystkie festiwalowe filmy Pan widział z tych, które zobaczymy w tym roku?

— Może z jednym wyjątkiem, czy dwoma... Pracujemy w 3-osobowym zespole — i dzielimy się terytoriami.

Jaki ten komunikat będzie w tym roku?

— Niestety nie mogę go zawrzeć w jednym zdaniu.

Niech Pan spróbuje w trzech.

— Postaramy się zwrócić uwagę na sąsiadów poprzez projekcje filmów niemieckich, rosyjskich, z krajów bałtyckich, byłej Jugosławii. Żeby Polacy się czegoś więcej o nich dowiedzieli, by przez to byli mądrzejsi, czyli — jak sądzę — lepsi.

A jak by Pan określił swój zawód?

— Dyrektor Warszawskiego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego.

Dyrektor zawodowiec?

— Może być.

Może festiwalowiec?

— Jest takie francuskie określenie „festivalieur”. Taka osoba bywająca na festiwalach — ale to chyba nie do końca do mnie pasuje.

Niejeden może Panu pozazdrościć — tak jeździć przez cały rok po świecie i oglądać filmy.

— A spróbował pan kiedyś oglądać więcej niż 4 filmy dziennie przez 10 dni z rzędu?

Tak.

— I jak się pan czuł?

Dałem radę.

— Niech pan sobie wyobrazi, że mam kilkanaście takich sytuacji w ciągu roku. Fakt, ja to bardzo lubię i sprawia mi to niesamowitą przyjemność, ale to praca jak każda inna.

Fajna praca.

— Nie narzekam.