Gardłosz to smaczny awanturnik

Stanisław Majcherczyk
opublikowano: 2007-12-17 00:00

Siedząc przy oknie w restauracji w Sheratonie, zastanawialiśmy się, czy przechodnie na ulicy widzą nas równie dobrze przez szybę, jak my ich. Sprytnie sprawdziliśmy. Okazało się, że nie. No i w końcu można było bez skrępowania zatopić się w menu. I w karcie win.

Gdy dyskutowaliśmy, czym podlać owe trio, mieliśmy dziwne wrażenie, że ten wędzony podsłuchał nasze rozważania i wiedział, że gospodarze naleją francuza: Sancerre Comte Lafond, 2005 (315 zł). Poufną informację przekazał obsmażonemu. Efekt? Stworzyli miłe kółko sympatyków win z doliny Loary. Nawet obserwująca wszystko dyskretnie z sąsiedniego stolika zupa rybna bouillabaise (24 zł) dawała znaki, że z wyborem się zgadza. Nieprzyjemne votum separatum ogłosił natomiast tuńczyk marynat. Szykowało się na zgrzyt dyplomatyczny. Na wszelki wypadek zmieniliśmy winnego partnera. Zaprosiliśmy gościa z antypodów — Chardonnay Bin 65, 2006, Lindemans, południowo-wschodnia Australia (39 zł kieliszek). Pojawił się pewny siebie, elegancki i schłodzony. Od razu było widać, że to tuńczykowy bywalec. Manierami udobruchał wszystkich, łącznie z marynatą — w przeszłości musiał mieć dużo miłych okoliczności z rybami. Po tuńczykach pojawiła się gęsia wątróbka (54 zł). Zadyszana szeptała, że by dojechać na polski talerz, musiała pokonać trudne przepisy unijne. Na granicy — dla niepoznaki — wystąpiła z karmelizowaną figą i szpinakiem. Także w maseczce z tajemniczego, wyraźnie się jej podlizującego, sosu z owoców leśnych. Na spotkanie z podróżniczką z niepokojem oczekiwały w kieliszkach niedobitki z poprzednich baraży — Sancerre i Chardonnay.

Niepokoje okazały sie uzasadnione. Wątróbka Sancerre publicznie spoliczkowała. Z Chardonnay nie było lepiej. Przy stole zapadła cisza. Wezwaliśmy winne pogotowie. Na sygnale dojechał Gewurztraminer, 2003, Hugel & Fils, Alzacja (195 zł). Jak zwykle: w znakomitej formie. Temperaturę też miał dobrze pod kontrolą. Spróbowaliśmy. Nawet figa się uśmiechnęła, gdy polaliśmy ją sosem. Teraz nadeszła pora na gardłosza (69 zł). Nikt nie ukrywał, że jego zwycięstwo w tajnym głosowaniu (co zamówić?) wynikało z sejmowo kojarzącej się nazwy. Przybył dostojnie i dyskretnie. Był po cywilnemu — z ciepłą sałatką z kuskusem, ale pod papryką. I przykryty brązowym masłem. Z sąsiednich stolików dochodziły niepokojące głosy, że to wybredna ryba. Żywi się niemal wyłącznie krewetkami. Charakter ma też nieprzyjemny. Powszechnie znane są jej gardłowania przy stole i permanentne awantury z winami. Nie chcieliśmy zamieszania i postanowiliśmy od razu pójść na całość. Podano tedy Chablis Domaine Laroche, 2005, Saint Martin, Chablis (230 zł).

Gardłosz jednak nie od razu okazał się spolegliwy. Miało się nawet wrażenie, że początkowo leciutko warczał. Dopiero cytryna zrobiła z tymi humorami porządek. Starczyło parę soczystych kropelek. Nadszedł czas na finał. Podano creme brulee z lodami waniliowymi, białą czekoladą i marynowanymi truskawkami (26 zł). Długo zastanawialiśmy się nad potencjalnym winnym akompaniamentem. Ostatecznie zrezygnowaliśśmy z trunkowych eksperymenów i poszliśmy skrótem — do likieru. W maleńkie kieliszki nalano Grand Marnier. Na podniebieniu zrobiło się cudownie. A na zewnątrz lało. Nie chciało się wychodzić.