Tomasz S. jeszcze kilka lat temu był wiceprezesem giełdowej spółki PMPG Polskie Media, wydającej tygodniki „Wprost” i „Do Rzeczy”, a jednocześnie jednym z najbardziej rozchwytywanych syndyków w kraju. Dziś jest głównym bohaterem wielkiego śledztwa, dotyczącego wyprowadzania z upadłych firm dziesiątek milionów złotych.

Najbardziej poszkodowanym z bankrutów jest specjalizujące się w budownictwie i remontach kolejowych Przedsiębiorstwo Napraw Infrastruktury (PNI), do 2018 r. należące do Budimeksu, a dziś do PKP PLK. W warszawskim sądzie na start procesu czeka akt oskarżenia w sprawie PNI, do którego dotarł „PB”. Okazuje się, że wśród 12 oskarżonych osób nie ma Tomasza S…
Znani właściciele
PNI to chyba najgorsza inwestycja w historii giełdowego Budimeksu, a jednocześnie firma, na której świetny interes zrobiła grupa PKP. W 2011 r. państwowy gigant sprzedał ją za 225 mln zł Budimeksowi, a ten dodatkowo zasilił około 100 mln zł. Mimo tego zastrzyku finansowego sąd już w 2012 r. ogłosił upadłość układową PNI, a trzy lata później zmienił ją na likwidacyjną. Syndyk wystawił spółkę na sprzedaż i dopiero za piątym podejściem, wiosną 2018 r., znalazł nabywcę. Historia zatoczyła koło — PNI zostało bowiem kupione przez… PKP PLK, tyle że już za 60 mln zł.
W międzyczasie, od listopada 2012 r. do kwietnia 2015 r., zarządcą sądowym PNI, mającym pieczę nad majątkiem, był Tomasz S. Zdaniem dolnośląskiego wydziału Prokuratury Krajowej przez cały ten okres wokół spółki funkcjonowała zorganizowana grupa przestępcza, przywłaszczająca sobie pieniądze pochodzące z masy upadłości. Proceder miał polegać na „zawieraniu szeregu pozornych umów i ustnych porozumień, których przedmiotem miało być rzekome świadczenie usług, czemu towarzyszyło sporządzanie poświadczających nieprawdę dokumentów”.
Mały koronny
Na czele gangu, według wrocławskich śledczych, stały trzy osoby: Tomasz S. i dwaj jego znajomi, a jednocześnie radcy prawni, Marek G. i Daniel B. Pierwszy był najbliższym współpracownikiem i pełnomocnikiem zarządcy PNI, drugi miał związki z wieloma firmami — beneficjentami pieniędzy wytransferowanych z kolejowej spółki. Z całej trójki na ławie oskarżonych w warszawskim procesie zasiądzie tylko Marek G. Daniel B. od kilku lat ukrywa się przed organami ścigania, a postępowanie wobec Tomasza S. nie mogło się zakończyć, bo — jak tłumaczy prokuratura — ujawnił wiele innych przestępstw, w sprawie których śledztwo wciąż trwa.
Co kryje się za tym stwierdzeniem? Z aktu oskarżenia, z którym zapoznał się „PB”, wynika, że były syndyk poszedł na szeroką współpracę z prokuraturą i liczy na status tzw. małego świadka koronnego, a co za tym idzie — nadzwyczajne złagodzenie kary. Jego zeznania, w których przyznaje się do wyprowadzania pieniędzy nie tylko z PNI, ale też innych upadłych firm, którymi zarządzał, są kluczowym dowodem w śledztwie dolnośląskiego wydziału Prokuratury Krajowej.
Jeszcze kilka lat temu Tomasz S. twierdził, że w upadłym PNI nie było żadnych nieprawidłowości. W trakcie śledztwa zmienił jednak zdanie o 180 stopni — przyznał, że wiele umów outsourcingowych zawartych przez kolejową spółkę, głównie na usługi doradcze, prawne i księgowe, było fikcyjnych. Potwierdził, że w ten właśnie sposób wyprowadzano majątek z PNI, zaznaczając: „co było wynikiem mojego celowego i bezprawnego działania”. Dużą część winy zrzucił jednak na czworo swych pełnomocników, których miał nie dopilnować.
Wielkie straty
Cała czwórka (oprócz Marka G. także Rafał P., Małgorzata S. i Paweł K.) jest dziś oskarżona o udział w zorganizowanej grupie przestępczej, niegospodarność, przywłaszczenie pieniędzy PNI i uszczuplenie podatku VAT. Pozostała ósemka oskarżonych to przedstawiciele 20 firm, które były rzekomymi usługodawcami kolejowej spółki. Łączne straty PNI prokuratura wyliczyła na, bagatela, 39 mln zł, a skarbu państwa — na 7,3 mln zł. Pełnomocnicy Tomasza S. zgodnie nie przyznają się do winy. Twierdzą, że działali za wiedzą i zgodą zarządcy, jedynie wykonując jego polecenia. On sam z kolei, choć przyznaje, że cały proceder byłby bez niego niemożliwy, podkreśla rolę i samodzielność pełnomocników.
Jak rzeczywiście było? Rozstrzygnie sąd. Na podstawie dokumentacji PNI pewne jest, że zarówno Tomasz S., jak i jego pełnomocnicy, a często też firmy ich lub członków ich rodzin, na upadłości kolejowej spółki nieźle się dorobili. Co w całej sprawie mają do powiedzenia oskarżeni przedstawiciele firm — beneficjentów? Część z nich nie przyznaje się do winy, a część potwierdza ustalenia śledczych, że między PNI a firmami zewnętrznymi krążyły setki tzw. pustych faktur. Takie też są ustalenia dwóch kontroli fiskusa, które w 2018 r. zaowocowały decyzjami ustalającymi po stronie PNI zobowiązanie z tytułu VAT w wysokości prawie 8,5 mln zł, czyli w kwocie o ponad 1 mln zł wyższej niż wynikająca z zarzutów prokuratury.
Wątpliwe analizy
Zdaniem śledczych to m.in. na potrzeby kontroli podatkowych Tomasz S. i jego pełnomocnicy oraz kontrahenci PNI wytworzyli wiele nierzetelnych i poświadczających nieprawdę dokumentów, takich jak zdawkowe i ogólnikowe protokoły odbioru rzekomo wykonanych prac. Kontrolerom fiskusa przedstawiono też mocno dyskusyjne rezultaty działań zewnętrznych firm.
Były to głównie dokumenty wewnętrzne PNI, pliki ściągnięte z internetu, niepowiązane ze sobą zestawienia i tabele czy dane pozyskane z ogólnodostępnych źródeł, jak krajowe programy kolejowe i rocznik statystyczny GUS.
Według śledczych i Tomasza S. były one zupełnie bezwartościowe. Zarządca PNI przyznał nawet wprost, że „ta dokumentacja to kpina”, dodając: „jest mi po prostu głupio”, że za takie opracowania kolejowa spółka płaciła miliony złotych. Nieprzydatność materiałów potwierdzili też pracownicy PNI, którzy zeznali, że w ogóle z nich nie korzystali, a prace rzekomo zlecane firmom zewnętrznym wykonywali sami w ramach normalnych obowiązków.
Łapówkarski wątek
Co ciekawe, wszystkie nieprawidłowości wyszły na jaw przez przypadek. Na przełomie 2014 r. i 2015 r. połączono dwa warszawskie sądy upadłościowe, a nowa sędzia komisarz, której przydzielono sprawę PNI, na zastępcę Tomasza S. powołała innego znanego syndyka Lechosława Kochańskiego.
To jego ustalenia sprawiły, że Tomasz S. został odwołany z funkcji zarządcy, upadłość układowa PNI zmieniła się w likwidacyjną, a w spółce pojawił się syndyk (został nim Krzysztof Gołąb). Jak to jednak możliwe, że wcześniej w nieco ponad dwa lata z upadłej przecież firmy udało się wyprowadzić prawie 40 mln zł? Okazuje się, że płatności za outsourcing realizowano ze specjalnie założonego przez Tomasza S. rachunku bankowego, do którego nie miała dostępu księgowość PNI. Zdaniem prokuratury cały proceder był też możliwy dzięki nierzetelności biegłych opiniujących sprawozdania Tomasza S., a przede wszystkim dzięki przychylności pierwotnego sędziego komisarza.
Zazwyczaj sądy upadłościowe wymagają, by syndycy i zarządcy dokładnie opisywali poszczególne wydatki i ich beneficjentów. W przypadku PNI tak nie było, a mimo to sąd zatwierdzał sprawozdania. Lechosław Kochański zeznał przed prokuratorem, że bardzo go to zdziwiło. Nie tylko dlatego w sprawie sędziego komisarza PNI prowadzone jest odrębne śledztwo. Prokuratura weryfikuje w nim tezę, że sędzia przymykał oko na przekręty Tomasza S. i jego pełnomocników w zamian za łapówki.
Upadła gwiazda
Tomasz S. był bardzo znaną postacią w środowisku syndyków. Zasiadał we władzach dwóch branżowych stowarzyszeń, a kiedy wprowadzono egzamin na licencję syndyka, zdał go, uzyskując najlepszy wynik w kraju — 697 punktów na 700 możliwych. Był syndykiem, nadzorcą, zarządcą, likwidatorem lub członkiem zarządów i rad nadzorczych prawie 100 różnych podmiotów. Na różnorakie funkcje w procedurach upadłościowych wyznaczały go sądy z Warszawy, Lublina, Kielc, Poznania, Katowic, Krakowa, Białegostoku, Płocka i Nowego Sącza. Był syndykiem m.in. Kamy Foods (niegdysiejszy potentat na rynku margaryn i olejów), Gymnasionu (sieć klubów fitness założona m.in. przez znanych sportowców Jacka Wszołę i Mariusza Czerkawskiego), Cezeksu (kiedyś największa hurtownia papieru w kraju), Gazobudowy Kraków czy klubu sportowego CWKS Legia. Jego kariera legła w gruzach w 2015 r., kiedy został po raz pierwszy zatrzymany, ale i zaraz zwolniony za kaucją. Dwa lata później, już w związku ze sprawą Przedsiębiorstwa Napraw Infrastruktury, trafił za kratki, ale po pół roku areszt zamieniono mu na poręczenie majątkowe wysokości 1,5 mln zł.