Kino powinno być rozrywką masową
W naszym kraju powstały obecnie cztery projekty kolejnej adaptacji filmowej „Krzyżaków” Henryka Sienkiewicza. Nie wiadomo, który dojdzie do skutku. Jarosław Żamojda, autor jednego z nich, twierdzi, że trzeba jeszcze trochę poczekać na jakieś konkretne informacje, związane z tą sytuacją. Potencjalni inwestorzy, którzy chcą wyłożyć pieniądze na „Krzyżaków”, czekają bowiem na wynik finansowy filmu„Quo vadis”, który właśnie wszedł do polskich kin.
Co się dzieje z „Krzyżakami”? Kto zrobi w Polsce kolejną adaptację tej powieści? Pan?
— W tej chwili nie odpowiadam na takie pytania. Po prostu nie udzielam na ten temat informacji. Możemy porozmawiać o wszystkim, co się dzieje w naszej branży filmowej. Odpowiem panu na każde pytanie, jeżeli będzie interesujące. Natomiast o „Krzyżakach” będę mówił dopiero wtedy, kiedy uznam, że warto po prostu podać coś na ten temat do publicznej wiadomości. Na razie nie zajmujmy się tym tematem.
Jasne. Ale co z widownią, która czeka na nową wersję filmową „Krzyżaków”? Doczekają się jej kiedyś?
— W tej chwili powstają chyba cztery różne, niezależne produkcje „Krzyżaków”. Ten temat jest więc żywy i myślę, że małe opóźnienie nikomu nie zaszkodzi.
Czy to opóźnienie nie jest przypadkiem spowodowane tym, że wszyscy w branży czekają na to, co się stanie z „Quo vadis” w polskich kinach?
— Na pewno inwestorzy będą uzależniali wysokość udziałów w „Krzyżakach” od wyników finansowych tej superprodukcji.
Wszędzie słychać głosy, że „Quo vadis” jest produkcją przeinwestowaną.
—To nie jest przeinwestowana produkcja.
A jaka?
— Nie wiem, jak nazwać produkcję, która przekroczyła budżet o 100 proc.
Skoro tak, to może w polskim kinie nie pojawią się już filmy według Sienkiewicza?
— To jest złe pytanie. W Polsce jest miejsce na kino, które jest robione nowocześnie, dotyka ważnych spraw, wchodzi w interakcje z tym, co nas dzisiaj interesuje, nad czym się zastanawiamy. „Krzyżacy” mówią o początkach tworzenia się silnego państwa. To dzisiaj ludzi interesuje, dlatego robienie filmu na ten temat jest jak najbardziej wskazane.
Ale na rynku panuje opinia, że skończyła się już dobra passa superprodukcji narodowych i przyszedł czas na filmy z dużym budżetem, oparte na bardziej oryginalnych scenariuszach. Co Pan na to?
— Trzeba na to spojrzeć inaczej. Należy patrzeć na sprzedaż polskich filmów poza granicami naszego kraju. Jeżeli przychody ze sprzedaży „Quo vadis” za granicą przekroczą 2 mln USD, to znaczy, że w tym kraju wciąż można produkować filmy z dużym budżetem. Nie wiem czy „Quo vadis” odniesie taki sukces. Natomiast wiem, że na przykład filmy Kieślowskiego bardzo dobrze się sprzedawały. To był kierunek, który pozwolił polskiej produkcji filmowej wyjść za granicę i to wyraźnie. Trafiała ona nie tylko na festiwale, ale też do dystrybucji kinowej. Jeżeli chcemy uczestniczyć w kulturze światowej, to musimy podejmować tematy, które tę kulturę mogą współtworzyć.
To może zamiast robić „Krzyżaków”, zacznie Pan celować w gatunek filmowy, który preferował Kieślowski?
— Pytanie powinno brzmieć: dla kogo chce pan robić filmy? Jeżeli chcę zrobić film do szerokiej dystrybucji, to nie mogę go zrobić w języku polskim. A jeżeli chcę zrobić film w języku angielskim, to muszę mieć wspólny język z ludźmi, których potencjalnie chcę zaprosić do kina. Jeżeli odwoływać się do filmów kostiumowych, to tematów europejskich, w które możemy się włączyć, jest niewiele. Jest epoka napoleońska, pierwsza i druga wojna światowa i koniec. Co jeszcze nas łączy... wiktoria wiedeńska? Myślę, że nie. Można też oczywiście zbudować Rzym pod Warszawą. Swoją drogą bardzo jestem ciekaw, jak to zostanie odebrane na przykład przez Włochów i czy naprawdę rzucą się do kin, żeby obejrzeć, jak sobie Polacy wyobrażają tematy związane z cesarstwem rzymskim i początkami chrześcijaństwa.
Ale przecież Kieślowski nie robił filmów historycznych.
— Robił filmy współczesne, ale o czym? O tym, co interesuje przeciętnego Europejczyka. Odwołał się do dekalogu. Na ten temat można filmy robić. Ale pozostaje pytanie, czy jest jeszcze na nie miejsce, bo w zasadzie każdy europejski reżyser próbuje się wypowiadać na tematy związane z moralnością. Szczególnie modny był relatywizm, ale został wyeksploatowany w programach typu „Decyzja należy do ciebie”.
To znaczy, że dzisiaj nie da się w Polsce wyżyć produkując wyłącznie filmy?
— Gdybym mieszkał w Stanach, był zdolnym reżyserem i miał dobre koneksje, to pewnie mógłbym się utrzymać z produkcji filmowej. W Polsce — ponieważ robię filmy raz na 2-3 lata, a wiadomo jakie są tutaj honoraria — to jest niemożliwe. Żeby się utrzymać wyłącznie z produkcji filmowej, musiałbym robić to, co wszyscy moi koledzy. Czyli żyć z reklam i masówki telewizyjnej.
Nie chce Pan tak żyć, czy nie dostaje Pan takich propozycji?
— Taką współpracę proponuje się reżyserom, którzy po pierwsze nie zadają zbędnych pytań, a po drugie idą na każdy warunek, jaki producent stawia.
Ale proponowano Panu taką współpracę?
— Po pierwsze, przez wiele lat robiłem reklamy. Po drugie, robiłem też dwadzieścia kilka odcinków serialu pt. „Czułość i kłamstwa”.
To znaczy, że nie ma Pan negatywnego stosunku do reżyserów filmowych, którzy pracują w warunkach, o których Pan wspomniał?
— Nie mnie to oceniać. Ja nie mam absolutnie negatywnego stosunku do ludzi za to, co robią. Oczywiście, o ile są świadomi tego i ponoszą za to pełną odpowiedzialność.
Słyszy się narzekania, że polskie produkcje skierowane do młodzieży mocno odbiegają poziomem od filmów zachodnich, już nie wspomnę o hollywoodzkich. To kwestia pieniędzy, czy kiepskich scenariuszy i reżyserów?
— Jeżeli obserwowaliśmy wybory do Sejmu, które się właśnie skończyły, i zwrócimy uwagę na sposób, w jaki próbowano oddziaływać na świadomość wyborców, to będziemy widzieli, na jakim poziomie jest przeciętny polski widz. W związku z tym, jeżeli krytyk pyta się, dlaczego polskie filmy są słabe, to ja odpowiadam: dlatego, że kino jest rozrywką masową, skierowaną nie do 5 tys. widzów, tylko do 500 tys. Tutaj ilość nie przeradza się w jakość.
Czy ktoś już kiedyś Panu powiedział, że nie jest Pan artystą, tylko komercyjnym rzemieślnikiem, który zarabia na kinie pieniądze?
— Wie pan co, ja nie spotkałem ostatnio w mediach wypowiedzi, która określałaby któregokolwiek z naszych filmowców mianem artysty. Nie czuję zatem różnicy między tym, co ja robię, a tym, co robią inni filmowcy. Andrzej Wajda jest na przykład bardzo komercyjnym reżyserem. Zrobił film, na który poszło 5 mln widzów.
A czuje się Pan artystą?
— Jak najbardziej.
I nie widzi Pan nic złego w tym, że nie robi Pan filmów ambitnych, o wartościach wyższych?
— Nie ma wartości wyższych, jeżeli nie są zrozumiałe dla przeciętnego widza kinowego. Można powiedzieć dużo mądrych rzeczy, ale jeśli będą niezrozumiałe, to będą zawsze hermetyczne i przez to przestają być mądre. Kino artystyczne miało swój wspaniały okres w latach 60.-70. To były produkcje skierowane głównie do środowisk uniwersyteckich. W Europie były one wówczas bardzo silne. Dzisiaj ta inteligencja nie chodzi do kina. Skierowała swoje zainteresowania w inną stronę. Jest Internet, można należeć do list dyskusyjnych i tam szukać dla siebie trybuny. Kino stało się dzisiaj ozdobą estetyczną, może być czasami prowokacją, ale to są rzadkie przypadki. To nie jest kryzys tylko polskiego kina, to jest problem ogólnoeuropejski.
Na czym dzisiaj polegają polskie problemy z zebraniem pieniędzy na produkcję filmową?
— Jeżeli ktoś proponuje kino, które się sprzedaje, to ma możliwość finansowania filmów. Julek Machulski nie ma z tym kłopotów, Olaf Lubaszenko też. To jest odpowiedź. Natomiast, jeżeli ktoś chce eksperymentować, to może to robić za niewielkie pieniądze. Mnie interesuje inne kino. Kino środka. Robię swoje filmy i staram się, żeby były komercyjne, dla szerokiej widowni, która je będzie oglądać.
Myśli Pan, że to się Panu udaje?
— Ze zmiennym szczęściem. Gdybym potrafił zrobić 10 filmów i 10 razy odnieść sukces, to nazywałbym się Spielberg.
Kiedy polski rynek filmowy się ustabilizuje?
— Tutaj nie ma prostej odpowiedzi. Polska widownia będzie się polaryzowała. Z jednej strony pojawią się widzowie, którzy będą oczekiwali filmów na poziomie „13 posterunku”, z drugiej widownia, która — będzie chciała oglądać filmy Mariusza Trelińskiego. Na obie formy jest w Polsce zapotrzebowanie.
A na „Krzyżaków”?
— „Krzyżacy” są w naszym kraju ostatnią produkcją za 10 mln USD, która może liczyć na zwrot kosztów.
Dlatego Pan chce go zrobić?
— Chciałbym zrobić film z ogromnym rozmachem i bardzo widowiskową akcją, a to jest bardzo drogie. Chcąc zrobić taki film, muszę zaproponować inwestorom projekt, który nie narazi ich na stratę.
Czyli walka o budżet „Krzyżaków” ciągle trwa?
— Mimo że nie jest ona tak widowiskowa, jak rok temu.
Rozmawiał Wojciech Surmacz
Jarosław Żamojda
ukończył Wydział Operatorski Łódzkiej Szkoły Filmowej, a jesienią 1995 r. ukończył kurs reżyserii filmów akcji „Time for Action” prowadzony przez Jana de Bont, organizowany przez Europejską Akademię Filmową. Zadebiutował jako operator filmem „Pożegnanie jesieni”. Za zdjęcia do tego filmu otrzymał Nagrodę im. Andrzeja Munka i Nagrodę Ministra Kultury i Sztuki. W 1995 r. wyreżyserował film według własnego scenariusza „Młode wilki”, za który na Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni otrzymał nagrodę za debiut reżyserski. W 1998 r. na ekrany kin wszedł film „Młode wilki 1/2”. W 1999 r. wyreżyserował 23 odcinki telenoweli „Czułość i kłamstwa” oraz spektakl teatru telewizji „Farrago”, który otrzymał nagrodę za reżyserię na Festiwalu Teatralnym w Katowicach. W lutym 2001 r. na ekrany polskich kin wszedł jego najnowszy film fabularny „6 dni Strusia”.