Orka może się stać symbolem sukcesu przemysłu lotniczego w Polsce. To pierwszy polski samolot, który po upadku PRL ma szanse na podbój światowych rynków. Na początku 2013 r. ma ruszyć seryjna produkcja dla Chin — kończą się właśnie negocjacje z chińskim partnerem strategicznym.



— To samolot dla wszystkich, nie tylko dla pilotów. Prawdopodobnie najwygodniejszy na świecie — twierdzi Edward Margański, który go skonstruował. To człowiek — legenda polskiego przemysłu lotniczego. Pracował w zakładach w Mielcu, gdy produkowały tysiące samolotów dla Związku Radzieckiego i pozostałych państw bloku wschodniego. Potem założył własną firmę. Gdy z końcem PRL upadła branża lotnicza, był jednym z tych, którzy odbudowali ją z sukcesem.
Branża ponownie przeżywa boom. Na południu kraju — w rejonie Mielca, Rzeszowa oraz Bielska–Białej powstała prawdziwa Dolina Lotnicza. Niemal setka firm zatrudnia 22 tysiące inżynierów i techników, którzy produkują części do najnowocześniejszych boeingów, airbusów i wojskowych F16. Dotychczas nie udało się jednak wprowadzić do produkcji i wypromować na świecie samolotu polskiej konstrukcji. Będzie to możliwe, jeśli Orka poleci do Chin.
Na początek korkociąg
Edward Margański nie pamięta dokładnie, ile skonstruował samolotów. Siedem, a może osiem.
— Trudno powiedzieć, to praca zespołowa — mówi skromnie. Siwy, niepozorny. Bezpośredni, ale w zachowaniu ujmujący. Nikt nie domyśliłby się, że to genialny inżynier. Szybowce, które skonstruował pod koniec lat 80., są wciąż uważane za najlepsze na świecie. W tym roku skończy 69 lat. Ale kipi energią, którą można by obdzielić kilku nastolatków.
Pochodzi z Kolbuszowej, niewielkiego miasteczka na Podkarpaciu.
— Odkąd pamiętam, chciałem być lotnikiem. Pewnie urodziłem się z tym defektem — mówi Edawrd Margański. Nic dziwnego.
Z Kolbuszowej jest 28 km do Mielca, jednego z najważniejszych miast Centralnego Ośrodka Przemysłowego. Tuż przed wybuchem II wojny światowej zbudowano tam zakłady lotnicze, które rozpoczęły produkcję legendarnych polskich bombowców Łoś. W okolicy wiedział o tym każdy chłopak. Aby latać na szybowcach, młody Margański zapisał się do drużyny harcerskiej. Pojechał z nią na obóz koło Wejherowa.
— Wejście miałem ostre. Po starcie za wyciągarką instruktor zrobił głębokie nurkowanie i pętlę. Czegoś takiego nie widziałem już nigdy potem. To było wyjątkowo brawurowe. Tak jakby zrobić pętlę na dwupłatowcu An-2! — opowiada inżynier.
Ale nie zrezygnował. Jeździł na lotnisko w Mielcu, gdzie mógł trenować. Nie zniechęciło go nawet to, że musiał wracać do domu piechotą, gdy spóźnił się na ostatni autobus.
Ojciec był szoferem, pierwszym w Kolbuszowej, matka prowadziła gospodarstwo rolne. On chciał osiągnąć więcej. Tak jak większość chłopaków z gimnazjum w Kolbuszowej. — Wszyscy chcieliśmy zawojować świat — wspomina Edward Margański.
Wahał się, czy iść do szkoły pilotów w Dęblinie, czy na Politechnikę Warszawską. Wybrał stolicę i postanowił, że będzie konstruował samoloty.
(...)
Cały tekst dostępny w Archiwum PB Weekend