To był jeden z niewielu momentów z ostatniej debaty prezydenckiej, kiedy widz mógł wybudzić się z drzemki. Padło pytanie o to, co zrobić z faktem, że wedle obecnej trajektorii populacja Polski do końca wieku spadnie poniżej 20 mln. Zostało ono uzupełnione pytaniem o zakaz aborcji, ale pozwolę sobie ten wątek pominąć – większość kandydatów wyszła bowiem od bardzo istotnej skądinąd kwestii aborcji do szerszej diagnozy problemów demograficznych.
Polska będzie wyludniać się w szybkim tempie. Jesteśmy pod tym względem wśród 10 proc. krajów o największym przewidywanym procentowym spadku liczby ludności do 2050 r. (przewidywany przez ONZ spadek o 15 proc.) i wśród 7 proc. krajów o największym przewidywanym spadku ludności do 2100 r. (spadek o 50 proc.). Co ciekawe i ważne, blisko Polski pod tym względem są wszystkie kraje Europy Środkowej i Wschodniej, a także azjatyckie tygrysy: Tajwan, Korea, Singapur czy Hong Kong.
Postawienie tego zjawiska na debacie prezydenckiej było słuszne, ponieważ zmusza ono do ujawnienia poglądów na szerokie kwestie ekonomiczne, społeczne i światopoglądowe, a jednocześnie nie sprowadza się do bieżącej polityki, w której prezydent ma ustrojowo ograniczony udział. Wielki plus jest taki, że polscy politycy odeszli od diagnozy problemu na zasadzie: wrzućmy więcej pieniędzy. Dostrzegają, że problemu nie da się rozwiązać prostymi ruchami.
Kandydaci lewicowi – Magdalena Biejat i Adrian Zandberg – wskazywali głównie na konieczność zredukowania ryzyka związanego z pracą, wychowywaniem dzieci i mieszkaniem. W ich wizji państwo ma pełnić rolę ubezpieczającego ryzyko, a tym samym obniżać koszty posiadania dzieci. Jak w wielu debatach Adrian Zandberg idzie bardziej w lewo niż Magdalena Biejat. Oboje mówili o dostępności mieszkań, stabilnym finansowaniu ich zakupu lub najmu, rozwoju opieki przedszkolnej i żłobkowej. Ale dodatkowo Adrian Zandberg apelował o to, by państwo gwarantowało stabilność zatrudnienia i dochodu. Generalna zasada tych wyborów jest taka: im bardziej nie znosisz kapitalizmu i jego fundamentów, tym bardziej idziesz w stronę Zandberga. A jeżeli masz lewicowe serce, ale gotowe do kompromisów z rzeczywistością, idziesz za Biejat.
Kandydaci prawicowi – w tym głównie Sławomir Mentzen i (w mniejszym stopniu) Karol Nawrocki – uważają, że depopulacja jest głównie zjawiskiem kulturowym. Wynika z tego, że rodzina przestała być traktowana jako ważny cel życia, a media i elity wzmacniają wzorce indywidualizmu i koncentracji na sukcesie finansowym. Polacy nie chcą mieć dzieci, ponieważ powszechna jest „propaganda przeciwko rodzeniu dzieci” (słowa Mentzena). Kolejna generalna zasada wyborów jest taka, że im bardziej nie znosisz modernizacji we wszystkich jej wymiarach, tym bardziej idziesz w prawo.
I wreszcie centrum, gdzie można umieścić Rafała Trzaskowskiego, Szymona Hołownię i w ograniczonym stopnia Karola Nawrockiego. Oni czerpią z różnych stron i nie angażują się w jednoznaczną definicję problemu. Rafał Trzaskowski w lewicowym stylu mówi o darmowych żłobkach i łatwiej dostępnych mieszkaniach, ale sprowadza te kwestie w konserwatywnym stylu do wyzwań lokalnych, z którymi powinny radzić sobie samorządy. Karol Nawrocki mówił o wartościach rodzinnych, jak na konserwatystę przystało, ale też o cięciach podatków dla rodzin, co sprowadza kwestię dzietności do bodźców ekonomicznych. Szymon Hołownia zaś najlepiej podsumował zdystansowany stosunek do problemu, mówiąc: „Jeżeli mamy odwrócić katastrofę demograficzną, musimy zmienić Polskę, a nie jedną ustawę”. Ostatnia generalna zasada tych wyborów jest taka, że od głównych kandydatów walczących o władzę nie można oczekiwać programowych szczegółów i ideowego ferworu. Ponieważ walczą o bardzo szeroki elektorat, wiele kwestii rozmywają.
Z czego wynika spadek dzietności?
Kto ma rację? Sądzę, że lewica i prawica powinny wsłuchać się nawzajem w swoje głosy. Depopulacja jest zarówno pochodną modelu ekonomicznego współczesnego świata, jak też zmian kulturowych.
Norweski ekonomista i demograf Vegard Skirbekk w doskonałej i głębokiej analizie współczesnych trendów demograficznych zamieszczonej w książce „Decline and Prosper” pisze, że spadek dzietności w krajach rozwiniętych jest pochodną odkładania przez młodych ludzi momentu wchodzenia w związek, a tym samem spadku liczby związków. Wynika on z wielu przyczyn, a wszystkie z nich w krajach szybkiej przemiany społeczno-ekonomicznej (jak Polska) są bardziej gwałtowne.
Niektóre z tych przyczyn mają charakter kulturowy. Skirbekk uważa, że jednym z głównych powodów spadku liczby związków jest to, że rosnący status społeczny kobiet (zjawisko pożądane) współwystępuje z ich tradycyjną skłonnością do poszukiwania partnerów o wysokim statusie społecznym, ekonomicznym i fizycznym. W naturalny sposób zawęża to potencjał budowania związków. Nawet w najbardziej rozwiniętych krajach panuje przekonanie, że mężczyzna powinien być opiekunem i chlebodawcą (ang. breadwinner) – podzielają je również kobiety. Preferowana kultura wyrównywania statusów kobiet i mężczyzn nie idzie w parze z tym, jak ludzie faktycznie poszukują partnerów.
Inne przyczyny mają charakter ekonomiczny. We współczesnych rozwiniętych społeczeństwach młody człowiek, w okresie najwyższej płodności, najczęściej jest też w fazie okresie największej niepewności zatrudnienia. We współczesnym kapitalizmie mieszkania to drogie aktywa, możliwe do zdobycia tylko na kredyt i przez to cechujące się niską dostępnością. To wszystko pcha dzietność poniżej poziomu zgodnego z deklarowanymi preferencjami.
Prawica powinna zrozumieć, że niska dzietność to nie jest kwestia propagandy, wiosłowanie pod prąd raczej niewiele tu pomoże; a lewica – że to nie jest tylko kwestia pieniędzy i mieszkań.
