Moja gwiazda: szansa za 6 maluchów

Danuta Hernik
opublikowano: 2003-02-28 00:00

Rozmowa z dr Ireną Eris

- „Puls Biznesu”: Prowadzi Pani centrum badawcze, swoje salony kosmetyczne nazywa instytutami, w nazwie firmy przed nazwiskiem zamieszcza tytuł naukowy. Właściwie po co?

Dr Irena Eris: — Taka polityka ma wzbudzać zaufanie do autentycznej profesjonalności firmy. Niech klientka wie, że dostaje to, co powinna — według obowiązującej sztuki i aktualnej wiedzy. Nie kończy się zresztą na kosmetyku. Idzie także o informację, co w tym kosmetyku jest naprawdę. Stąd idea wydawania pisma „Świat Eris”, w którym — prócz wiadomości o firmie i jej produktach — można znaleźć popularnonaukowe artykuły, przybliżające wiedzę kosmetologiczną.

- Co Pani w życiu chciała robić? Kosmetyki?

I. E.: Kosmetyki. To moje hobby i praca zawodowa. Studiowanie literatury fachowej, tworzenie czegoś nowego... Po prostu życiowa pasja. Proces tworzenia nowego kosmetyku jest bardzo skomplikowany, składa się z wielu elementów. Nadzoruję powstawanie każdego produktu. Kiedyś sama tworzyłam kosmetyk, a w tej chwili pracuje nad tym grupa specjalistów z różnych dziedzin. Cały czas kładę duży nacisk na badania. Kiedy mogliśmy już sobie pozwolić na otwarcie własnego wydzielonego centrum badawczego z prawdziwego zdarzenia, zrobiliśmy to natychmiast.

- Firma ma już 20 lat. Jakie były początki?

I. E.: Marzyłam o niezależnym laboratorium, w którym sama tworzyłabym nowe kosmetyki, komponowała unikatowe receptury — i czerpała z tego satysfakcję. W końcu zaświeciła dla mnie gwiazda: w 1982 roku mama odziedziczyła domek, którego wartość można było wówczas przeliczyć na mniej więcej sześć maluchów. Ten spadek zapewnił nam skromny start. W 1983 rozpoczęliśmy produkcję kremu półtustego. Na więcej nie było mnie stać... Trzeba było zgromadzić surowce, produkt dać do zbadania, przygotować opakowania itd. Pracowałam z mężem i panią do pomocy w laboratorium — w wynajętym lokalu po piekarni pod Piasecznem, żeby taniej. Nie było tam nawet porządnego ogrzewania... Same sprzątałyśmy, kręciłyśmy masy, pakowałyśmy krem do pudełeczek itd. Całe dnie. Kontaktów z urzędami i sprzedaży podjął się mąż. I chwała Bogu, bo potworna, nieprzychylna biurokracja i nieżyczliwość urzędników były dla mnie nie do przebrnięcia. Pomoc męża okazała się niezbędna. Wyłonił się naturalny podział obowiązków w firmie: ja — produkcja i nowe wyroby, mąż — administracja, finanse, sprzedaż.

- Jak sprzedawało się prywaciarski produkt w czasach SPHW i Społem?

I.E.: Na początku mąż sam jeździł po sklepach. W 1983 r. nie było wprawdzie wiele na półkach sklepowych ani konkurencji, ale nasza firma była nieznana i oferowała tylko jeden produkt. Państwowe sklepy w ogóle nie wchodziły w rachubę — któż by chciał współpracować z prywaciarzem? Sklepy ajencyjne były bardziej przychylne, ale i tak wolały brać towary z Polleny Urody, pod którą ajenci ustawiali się nocą w kolejce i rano odjeżdżali samochodami załadowanymi towarami znanej marki. W nasz wyrób nie bardzo chcieli inwestować i rozliczać się za jeden krem osobno... Ale jakoś szło. Po dwóch latach ajenci już sami do nas przyjeżdżali i także u nas tworzyły się ogonki. W końcu podaż nie sprostała już popytowi.

- Żyć nie umierać!

I.E.: Nie wytrzymywałam presji, denerwowałam się, że kupcy czekają pod budynkiem, a ja nie mogę dać im więcej. Właśnie ta sytuacja wymusiła rozwój firmy. Inwestowaliśmy wszystkie pieniądze... Boże, jakaż to była radość — kupienie nowej maszyny... Wprowadziliśmy drugi krem. Firma rozwijała się szybko. Później krem nawilżający, mleczko, tonik, krem dla cery wrażliwej, na dzień, na noc i tak dalej — aż po kosmetyki profesjonalne.

W 1989 roku mieliśmy już takie obroty, że zobaczyłam nad głową sufit. Obawiałam się, że za chwilę przyjdzie ktoś i powie: „Stop! Tu nie kapitalizm”. I wtedy w Polsce zmienił się system. Zaświeciła dla mnie druga gwiazda: już nikt nie podetnie mi skrzydeł z powodu ideologii! Przy obwodnicy Piaseczna zbudowaliśmy zakład z nowoczesnymi liniami technologicznymi i laboratoriami. Przeprowadziliśmy się tam w 1993 roku. Wtedy zmieniła się struktura firmy, bo już nie mogliśmy nią sami zarządzać: zatrudniliśmy dyrektora finansowego, powstał dział kontrolingu, marketingu, laboratorium badawczo-rozwojowe, kontroli surowców i mikrobiologiczne. Poszukaliśmy rynków poza granicami kraju — a więc pojawił się dział eksportu. Wtedy na bazarach zaczęły się mnożyć łóżka polowe z naszymi kosmetykami i nie sposób było nad tym zapanować. Wówczas to mąż wprowadził nowatorski system dystrybucji: 14 partnerów w całej Polsce, związanych z nami wyłącznymi umowami. I skończyły się nasze problemy...

- Wtedy, w 82 roku, myślała Pani, co będzie jeśli się nie uda, straci Pani rodzinne pieniądze?

I.E.: Było takie ryzyko. Mama, kiedy mi je dawała, powiedziała: „Przepadną — trudno! Spróbuj!”. To był jedyny moment, kiedy można było zacząć. Wcześniej nie było za co, później — nie wiadomo kiedy znów pojawiłyby się pieniądze. A wątpliwości? Z jednej strony posada, co miesiąc pensja. Ustabilizowane życie. Z drugiej — ambicja i wielka niewiadoma. Kalkulowałam, że jeśli nie pójdzie, to mam przecież wykształcenie i mogę znaleźć sobie inną państwową posadę. Trzy miesiące przed zgłoszeniem mojej działalności do wydziału handlu i usług musiałam złożyć wymówienie z pracy. Nocy poprzedzającej dzień wypowiedzenia nie zapomnę. Nie spałam do rana. Pozbywałam się gruntu pod nogami. To był przewrót w moim życiu.

- Co sprawiło Pani największy problem w biznesie?

I.E.: Delegowanie uprawnień. Przychodzi moment, gdy człowiek nie jest w stanie wszystkiego zrobić sam, zaczyna hamować rozwój przedsiębiorstwa. To najtrudniejsze we własnej firmie — powiedzieć: ty zrobisz to równie dobrze jak ja. Obserwując świat biznesu przez dwie dekady, widziałam nieraz, że założyciel i właściciel firmy sam ją niszczył, bo nie potrafił przejść tej bariery. I mnie bardzo ciężko było ją pokonać.

- Jesienią zeszłego roku powiedziała Pani wszystkim Polkom: „Znam twoją twarz”. Jednocześnie pokazała nam Pani swoją...

I.E.: To była nasza pierwsza reklama telewizyjna. Kobiety różnej urody, w różnym wieku i w różnych sytuacjach. Łączy je to, że są pogodne, zadowolone, świadome swoich potrzeb i urody. Kampania pod hasłem „Znam twoją twarz” stała się elementem strategii budowania marki. Według badań rozpoznawalność marki Eris wynosi 93 proc., ale tu chodzi o coś jeszcze... „Znam twoją twarz” znaczy: dla ciebie tworzę i wiem, jak to robić. Od początku istnienia firmy sygnowałam kosmetyki nazwiskiem, teraz pokazuję moją twarz. Też jestem kobietą, widzisz, kto to jest ta Irena Eris — kładę na szali moje dobre imię, pokazuję się pod znakiem tej marki... Osobiście gwarantuję jakość i profesjonalizm w opracowaniu moich kosmetyków. Zawsze.