Właśnie wróciła na ekrany kin. Szkoda, że tylko we wspomnieniach bliskich, w filmie dokumentalnym „Ania”. Polscy widzowie pokochali ją za rolę policjantki Marylki w serialu „Złotopolscy“, choć swój kunszt aktorski pokazała w wielu innych produkcjach, takich jak „Złoty środek”, „Bokser” i „Sezon na leszcza“. W październiku 2014 r. gruchnęła wiadomość, że Anna Przybylska już nigdy nie stanie przed kamerę. Przegrana walka z rakiem przerwała karierę, która mogła obfitować w kreacje na miarę jej talentu i charyzmy. Miała tylko 35 lat.

Radosław Piwowarski, w którego filmie „Ciemna strona Wenus" Przybylska debiutowała jako 19-latka, twierdzi, że aktorka zasługiwała na nagrody, powinna nawet dostać Oscara. Zabrakło jej czasu i szczęścia. „Gdyby ona się urodziła nie tu, tylko w Ameryce, byłaby Julią Roberts numer 2” – mówi reżyser. „Miała to wszystko, na co ludzie czekają, co chcąc zobaczyć, idąc do kina: piękno, wdzięk, urodę, talent i taką dobroć w sobie”.
Anna Przybylska nie jest wyjątkiem. Wielu polskich aktorów, wokalistów i pisarzy nie osiągnęło sukcesu, na który wydawali się skazani. Odeszli zbyt wcześnie, często w dramatycznych okolicznościach. Niektórzy zostali docenieni dopiero po śmierci. Przypomnijmy sobie kilka nazwisk.
Zbigniew Cybulski: niepowtarzalny

Od ponad pół wieku żyjemy w micie Zbyszka Cybulskiego – wybitnego artysty sceny i ekranu, którego rozchwytywali reżyserzy. W latach 50. aktor wcale nie był jednak obiektem tak bezkrytycznego uwielbienia, jak później zwykło się myśleć. Dr Łukasz Jasina, filmoznawca, przypomina, że według jednych Cybulski wzbogacał polską kulturę, według innych ją niszczył. Starsze pokolenie, niekoniecznie konserwatywne, widziało w jego grze amatorszczyznę. „Co z tego, że oryginalny, skoro niepoprawnie wypowiada zgłoski?“ – mówiono.
Popularność przyniosła aktorowi niezapomniana rola Maćka Chełmickiego w dramacie „Popiół i diament” Andrzeja Wajdy, ale również on nie wykorzystał w pełni talentu Zbigniewa Cybulskiego. Po jego tragicznej śmierci reżyser często przyznawał się do wyrzutów sumienia, że nie znalazł dla swojego ulubieńca odpowiedniej roli. Wprawdzie wystąpił w czterech jego produkcjach filmowych i dwóch teatralnych, ale zdaniem Wajdy to wszystko było niczym w porównaniu z możliwościami gwiazdora.
Cybulski zginął 8 stycznia 1967 r. we Wrocławiu, wracając z planu zdjęciowego. Był spóźniony, biegł i wpadł pod koła pociągu, do którego próbował wskoczyć na dworcu kolejowym. Miał 39 lat. Dopiero wtedy wielu Polaków zdało sobie sprawę, jak wielkiego aktora, ale też niepospolitego człowieka stracili. W wywiadzie dla magazynu „Kino” Andrzeja Wajda wyznał: „Uważałem, że Zbyszek ciągle jeszcze stoi przed swoim wielkim filmem, który ukoronuje jego aktorstwo”.
Marek Hłasko: polski James Dean

Kilkadziesiąt opowiadań i nowel, 11 powieści, wspomnienia i zbiór esejów – wielu pisarzy chciałoby zostawić po sobie równie bogaty dorobek. Mimo to trudno oprzeć się myśli, że stać go było na więcej. Szczyt kariery Marki Hłaski przypadł na okres, gdy miał dwadzieścia kilka lat. Kiedy na początku 1958 r. rozpoczął emigracyjny rozdział swojej twórczości, jeszcze nie wiedział, że zenit ma już za sobą. W Niemczech, Izraelu czy USA w dalszym ciągu spod jego pióra wypadały kształtne jasne perełki, ale „w zderzeniu z rynkowym i znającym się na reklamie Zachodem” okazał się „dość nieporadny i tragiczny” – jak w książce „Piękny dwudziestoletni: gra z cieniem” zanotował Paweł Chmielewski, redaktor naczelny magazynu kulturalnego „Projektor”.
Karta miała się odwrócić w Hollywood, dokąd Hłaskę ściągnął Roman Polański. Jako scenarzysta rozpoczął tam współpracę z Nicholasem Ray’em, twórcą „Buntownika bez powodu” z Jamesem Deanem, do którego autor „Bazy ludzi umarłych” do dziś jest zresztą porównywany. Zmarnował szansę, dając się przyłapać w łóżku z żoną amerykańskiego reżysera – aktorką Betty Utey. Inna sprawa, że Marek był kiepskim materiałem na scenarzystę, bo – jak po czasie odkrył Polański – nie umiał pisać na zamówienie.
Zagubiony i osamotniony wrócił do Niemiec, gdzie do swej śmierci w 1969 r., spowodowanej przedawkowaniem środków nasennych, odcinał kupony od sławy, którą cieszył się w Polsce. Odszedł w wieku 35 lat. Na nagrobku Jan Himilsbach, literat, aktor i kamieniarz, wykuł napis, który podyktowała matka Hłaski: „Żył krótko, a wszyscy byli odwróceni”.
Edward Stachura: św. Franciszek w dżinsach

Biografia Hłaski obrosła mnóstwem mitów i jeśli ktoś mógłby go pod tym względem przebić, byłby to Edward Stachura. Jak w książce „Wybrańcy bogów umierają młodo” przypomina historyk Sławomir Koper, żaden z polskich autorów nie doczekał się podobnego kultu pośmiertnego ani równie obfitej literatury na swój temat co Sted. W większości były to jednak bezkrytyczne publikacje, podobne do przesłodzonych życiorysów świętych, w których nawet samobójstwo poety porównywano do męki i śmierci Chrystusa. Jeśli znalazłaby się dla tych kłamliwych hagiografów jakaś okoliczność łagodząca, byłoby nią to, że autor „Mszy wędrującego” skutecznie tworzył własną daleką od prawdy legendę – mesjasza cierpiącego za miliony, proroka odrzuconego przez swoich czy św. Franciszka w dżinsach.
À propos stylu, Stachura nosił tylko dżinsy marki Lee Cooper, nigdy natomiast nie założyłby „zwyczajnych” levisów, wranglerów, o rifle’ach już nie wspominając – jak podkreśla Sławomir Koper. A wszystko to w czasach, gdy przeciętny Kowalski dałby się pokroić za byle jakie podróby z Bazaru Różyckiego. „Pieniądz śmierdzi” – pisał Sted w szkicu literackim „Fabula rasa”, miał jednak na tyle niewrażliwy nos, że zawsze zdołał zarobić dość gotówki. Nie na tomikach wierszy bynajmniej, a dzięki kartom. Talent do pokera pozwolił mu umeblować mieszkanie, w którym mieszkał ze zdradzaną żoną (utrzymywał bliskie stosunki z kilkoma kobietami równocześnie). Dochody z hazardu dawały mu też możliwość tworzenia w spokoju.
Zanim panowie zaczną zazdrościć Edwardowi Stachurze powodzenia u pań, niech pomyślą o gorszej stronie jego życia – miał problemy z psychiką, depresję i prawdopodobnie chorobę afektywną dwubiegunową. Prześladowały go myśli samobójcze. Pewnego razu rzucił się pod nadjeżdżający elektrowóz, ale uratowano go. Niespełna cztery miesiące później, mimo leczenia się, ponowił próbę. Zażył leki psychotropowe i chciał podciąć sobie żyły – nieskutecznie. Wtedy powiesił się w swoim mieszkaniu w Warszawie. Było to 24 lipca 1979 r. Poeta skończył 42 lata. Pośmiertny kult Steda przyćmił ten, którym otaczany był za życia.
Halina Poświatowska: nieposkromiona złośnica

Zaliczana jest, jak Stachura i Hłasko, do tzw. kaskaderów literatury, choć łączy ją z nimi tylko przedwczesna śmierć – na co zwrócił uwagę Sławomir Koper. Halina Poświatowska nie miała jego zdaniem genu autodestrukcji. Przeciwnie, była jednostką pełną nadziei, zwróconą ku przyszłości. Chora na serce, tym bardziej kochała życie. Dostając wybór: ograniczony do minimum wysiłek albo kolejna operacja kardiologiczna, nie wahała się ani przez chwilę. Wbrew obawom rodziny wybrała drugie rozwiązanie. W tym ujawniała się jej prawdziwa krnąbrna natura, jakże różna od wizerunku otoczonej nimbem sentymentalizmu dziewczyny o eterycznej urodzie. Kto znał ją tylko jako autorkę wierszy o miłości, mógł się zdziwić, widząc, jaka potrafi być uparta, złośliwa i egoistyczna (nie czuła wyrzutów sumienia, rozbijając czyjeś małżeństwo czy zmieniając kochanków jak rękawiczki). W nie mniejsze osłupienie wprawiłoby go słownictwo poetki – sama była dumna z tego, że umie tak „pięknie przeklinać”.
Niestety, obawy najbliższych potwierdziły się – „Heśka” zmarła w 1967 r., mając 32 lata, a przyczyną śmierci były powikłania po operacji serca, na którą czekała jak na wybawienie. Gdyby sprawy potoczyły się inaczej, czy zostawiłaby po sobie jeszcze wiele tomów wspaniałej poezji? Zważywszy że twórczość Poświatowskiej brała się z jej niespożytej witalności i energii, można zaryzykować odpowiedź twierdzącą.
Anna German: anielski głos

Rozpoczęliśmy od Anny Przybylskiej, kończymy na Annie German. „Miała szansę na wielką światową karierę, ale los zadecydował inaczej” – napisał Sławomir Koper. Wszędzie, gdzie koncertowała – m.in. w USA, Kanadzie, Wielkiej Brytanii, Australii, a także we Francji, Portugalii, na Węgrzech i w ZSRR – podbijała serca słuchaczy. Zakochała się w niej amerykańska Polonia. Zdobywała prestiżowe nagrody. Odnosiła sukces za sukcesem. Aż niebo zwaliło się jej na głowę.
Wydawało się, że najgorszym, co mogło spotkać artystkę, był wypadek samochodowy w 1967 r. pod Bolonią we Włoszech, po którym na estradę wróciła dopiero po trzech latach rehabilitacji. Ale gdy odbudowała swoją pozycję, wykryto u niej chorobę nowotworową. Było to w połowie lat 70. podczas występów w Związku Radzieckim. Po raz ostatni Anna zaśpiewała 5 października 1979 r. w Melbourne w Australii.
Anna German zmarła w jednym z warszawskich szpitali 25 sierpnia 1982 r. Miała 46 lat. O bogowie, czy jej anielski głos nie mógł zachwycać nas jeszcze przez kilka dekad?