Doktryną obecnych władców, która nie różni się od forsowanej przez tamtych towarzyszy, jest silna centralizacja wszelkich dziedzin funkcjonowania państwa. Obejmuje to oczywiście gospodarkę, w której nakazana została wyższość sektora państwowego — jej formą materialną jest obsadzanie spółek zaufanymi pomazańcami partii z gigantycznymi wynagrodzeniami — nad bardzo podejrzanym prywatnym.
Istnieją jednak płaszczyzny dość zaskakującego zrównywania obu sektorów. Najnowsza to pomysł wprowadzenia powszechnego podatku od nadmiarowych zysków, wynikających ze skokowych wzrostów cen energii. Pomysł krążył już od miesięcy, notabene taki podatek zaczął już realnie funkcjonować w niektórych państwach Unii Europejskiej. Kilka miesięcy temu premier Mateusz Morawiecki wyraził dość sprecyzowane pragnienie, by państwowe spółki energetyczne podzieliły się nadprogramowymi zyskami z Polakami za pośrednictwem budżetu. Tamte zapowiedzi nie wywoływały specjalnych emocji, ponieważ ich prawdziwy sens finansowy sprowadzał się do transferu miliardów między kieszeniami państwowymi. Teraz jednak pomysł doprecyzowali w mediach wicepremier Jacek Sasin i wiceminister Artur Soboń, opowiadając, jak widzieliby tzw. tymczasową opłatę solidarnościową. Notabene już samo kombinowanie jakiejś okrężnej nazwy innej niż podatek natychmiast wywołuje złe skojarzenia — oczywiście przy zachowaniu wszelkich proporcji — z tzw. operacją specjalną…
W rozszerzonej wersji daninę ekstra miałyby zapłacić wszystkie firmy z sektorów ropy naftowej, gazu, węgla oraz rafinerii. To znaczy — nie jest pewne, czy tylko z tych wymienionych, ponieważ przy prezentowaniu idei władcy rzucają zdania sprzeczne, a konkretnego projektu przecież nikt jeszcze nie upublicznił. Podobno ma obowiązywać stawka 50 proc., obejmująca firmy państwowe i prywatne zatrudniające powyżej 250 osób i notujące ponad 50 mln EUR netto obrotów. Podatek zapłaciłyby te, których marża zysku brutto w roku bieżącym jest większa od uśrednionej z lat 2018, 2019 i 2021 (bez pandemicznego roku 2020). Według obliczeń autorów dałoby to budżetowi państwa około 13,5 mld zł, a kwota miałaby podobno łagodzić skutki wzrostu cen energii. To oficjalne przyznanie przez rząd, że na sfinansowanie rozdawnictwa najróżniejszych świadczeń „piniędzy nie ma i nie będzie”.
Diabeł tkwi w szczegółach, w każdym razie ogromny chaos informacyjny po stronie władców wywołuje jak najgorsze skojarzenia z przeszłością. Na początku epoki PRL, w latach 1947-49, celem ideologicznej tzw. bitwy o handel było także zwalczanie drożyzny i nadmiernych zysków, wtedy w obrocie handlowym. Cztery dekady później, u schyłku PRL, wprowadzony został w 1984 r. tzw. podatek od ponadnormatywnych wynagrodzeń, czyli PPWW, zwany popiwkiem. Do końca upadającego ustroju był pewną abstrakcją, natomiast w 1990 r. stał się bardzo użytecznym narzędziem zwalczania hiperinflacji. Podobnie jak planowana obecnie danina ekstra, popiwek nie obciążał bezpośrednio kieszeni pracowników, natomiast silnie uderzał w zatrudniające ich przedsiębiorstwa. Dość szybko, już w 1991 r., wycofano się z wymierzania PPWW firmom prywatnym, a później protesty związków zawodowych wymusiły stopniowe jego znoszenie także wobec przedsiębiorstw państwowych, co potrwało do 1994 r. Obecnie minister Jacek Sasin jest przekonany, że państwowe spółki bardzo chętnie nadmiarowe zyski państwu oddadzą. Wygląda na to, że innych firm nie pytał.
