Niemiecka chadeczka jest czwartym szefem rządu Unii Europejskiej (UE), kierującym nim przez dekadę. Na starcie Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej (EWG) niemiecki chadek Walter Hallstein przewodniczył KE w latach 1958-67, później francuski socjalista Jacques Delors przez dekadę 1985-95 (przypadło na nią przekształcenie EWG w UE), wreszcie dobrze już pamiętany w Polsce portugalski socjaldemokrata José Manuel Barroso w okresie 2004-14. Procedura kadrowa w PE traktatowo nazywa się wyborem, ale europosłowie w tajnym głosowaniu rozstrzygają na kartkach jedynie tak/nie. Wyłączne prawo wyłaniania kandydata przysługuje Radzie Europejskiej (RE), czyli 27 prezydentom i premierom, Ursula von der Leyen została w takim trybie oficjalnie zgłoszona na szczycie 27 czerwca.
Notabene Europejska Partia Ludowa namaściła swoją kandydatkę jako tzw. Spitzenkandidata (lidera listy) już wiele miesięcy temu i czekała na wynik wyborów 6-9 czerwca – zdobycie złotego medalu równało się reelekcji dotychczasowej szefowej KE. Żadna inna partyjna międzynarodówka nie śmiała nawet pomyśleć o zgłaszaniu jakiejś alternatywnej kandydatury. Teoretycznie wszystko było zatem jasne, ale przed głosowaniem w Strasburgu istniało jednak polityczne napięcie. Powodem była traktatowa tajność oraz wysoki próg – kandydat na szefa KE musi zebrać poparcie ponad połowy stanu PE, nie wystarcza mu zwycięstwo w samej kategorii głosów ważnych. Co prawda suma głosów trzech decyzyjnych w PE międzynarodówek, które utworzyły polityczną spółkę – chadeckiej (188), socjaldemokratycznej (136) i liberalnej (77) – wynosi 401, ale w głosowaniu tajnym… Ursula von der Leyen wybrana została jednak pewnie stosunkiem 401:284, przy 22 głosach pustych lub nieważnych oraz 12 europosłach nieobecnych. Traktatowy próg wynosił 360 głosów, zatem nadróbka – 41. Pięć lat temu przeskoczyła poprzeczkę z zapasem zaledwie… dziewięciu głosów, ale wtedy startowała jako kandydatka nieznana, nagle wyjęta niczym królik z politycznego kapelusza na szczycie RE przez kanclerz Angelę Merkel.
Koniecznie trzeba wyjaśnić, że uzyskane wynikowe 401 to wcale nie wspomniane 401 teoretyczne. Pewna liczba udziałowców partyjnej spółki nie poparła uzgodnionej liderki, natomiast zdobyła ona pojedyncze głosy Zielonych oraz partii Bracia Włosi z Europejskich Konserwatystów i Reformatorów. Żeby uzyskać poparcie delegatów włoskiej premierki Giorgii Meloni, w exposé przed głosowaniem Ursula von der Leyen ogłosiła zdumiewający pomysł, aby w jej nowej KE jeden z komisarzy otrzymał tekę nie branżową, lecz… geograficzną i zajmował się nabrzmiewającym problemem imigracyjnego tsunami na Morzu Śródziemnym.
Wystąpienie programowe starej/nowej przewodniczącej skonstruowane zostało zgodnie z zasadą – każdemu według oczekiwań. Akurat mnie ogarnął na galerii PE pusty śmiech – ale się powstrzymałem – po zapowiedzi zmniejszenia przez Ursulę von der Leyen unijnej biurokracji. Obserwowanie z bliska pęcznienia szeroko rozumianej centrali UE przez dwie dekady naszego członkostwa uprawnia mnie do postawienia tezy, że to mrzonka, chciejstwo i po prostu populistyczne kłamstwo. Poza tym jednak hasłowo wszystko było OK – przemysł, zielona gospodarka, ekologiczne rolnictwo, konkurencyjność, innowacyjność, obronność, bezpieczeństwo zewnętrzne i wewnętrzne, mieszkalnictwo, a także oczywiście demokratyzacja, praworządność, prawa kobiet i dzieci, solidarność międzypokoleniowa etc. Mimo roztoczenia takich świetlanych perspektyw Ursula von der Leyen nie przebłagała jednak europosłów PiS – tuż przed głosowaniem oznajmili, że podczas pierwszej kadencji Niemki na czele KE czuli się oszukani i dlatego jej reelekcji sobie absolutnie nie życzą.